Komiks Z ruin Alderaana jest bezpośrednią kontynuacją innego tomu wydanego w egmontowskiej serii Legendy – W cieniu Yavina. Okazuje się, że jego znajomość jest wręcz niezbędna do zrozumienia w pełni fabuły. Już w czasach kanoniczności historia tutaj przedstawiona wypadała bardzo blado. Nasi protagoniści z Oryginalnej Trylogii ciągną dalej swoje nietypowe działania. Leia jest przedstawiona jako znakomita pilotka, Luke bawi się w żołnierza sił specjalnych i tylko rola, jaką odgrywa Han mieści się w normie i tutaj nie mam zbytnich zastrzeżeń. Wątek, który ciągnie całą mini-serię jest niezmiernie wtórny. Po pierwsze nie został należycie rozwinięty w stosunku do poprzedniej mini-serii, po drugie powiela wiele wątków z innych historii ze starego Expanded Universe.
Obecnie trudno jest się powstrzymać z porównywaniem obu kanonów, szczególnie tej mini-serii z kanoniczną mini-serią o dokładnie tej samej nazwie. Pojawia się tutaj postać w pewnym stopniu podobna do Galena Erso z Łotra 1. Z przykrością stwierdzam, że wypada ona miernie. Do tego stopnia, że zastanawiam się, czy był sens wciskania tam tego wątku. Wiele osób powtarza, niczym mantrę, że stary kanon był lepszy. Z ruin Alderaana to doskonały przykład, że często jest wręcz przeciwnie. Do tego komiksu musiałem podchodzić kilkukrotnie, a jego fabułę zapomniałem niemal natychmiast. Kanoniczną serię Star Wars pochłaniam przy jednym podejściu, mam niedosyt i wciąż tkwi w mojej pamięci.
Tragedia rysunkowa
Rysunki w pierwszych trzech zeszytach popełnił Ryan Kelly. Te są niestety wykonane w sposób okropny. Zbrodnia jest tak duża, że przez większość kadrów nie byłem w stanie rozpoznać filmowych bohaterów. Czasami przypominają nam zupełnie inne postacie. Nawet Chewbacca nie wygląda jak powinien i gdyby nie umiejscowienie fabularne, to pewnie Wy też byście go nie rozpoznali. Większość budynków i pojazdów podobnie. Za następne trzy zeszyty odpowiada Carlos D’Anda. Różnica jest bardzo widoczna. Nadal jest źle, ale nie aż tak tragicznie. Twarze wydają się być bardziej naturalne, ale brakuje lat świetlnych do doskonałości. Dodatkowo zmiana rysownika w środku opowieści nigdy nie wychodzi dobrze. Zwłaszcza tak boleśnie widoczna, jak tutaj.
Jedynym jasnym punktem zdaje się być oświetlenie. Wszelkie źródła światła zostały podkreślone – pola energetyczne, holoprojektory, gwiazdy. Czasami nas to jednak wręcz oślepia, zwłaszcza gdy patrzymy na kosmos, który zdecydowanie bardziej jest tutaj niebieski niż czarny. Zasadniczo ten komik ma jedną rzecz, która naprawdę mi się podobała. Są to okładki i bardzo cieszy mnie fakt, że Egmont dołączył je do swojego wydania albumu. Za okładkę każdego zeszytu opowiada inny autor i tutaj w większości wypadków wygląda to dobrze. Jednak sami się zgodzicie, że nie tym powinna stać ta mini-seria.
Jest źle, jest gorzej
Niestety, nie popisał się też tłumacz. Przykładowo „my plans aren’t one of your concern” przetłumaczono jako „moje plany to twoja sprawa”. Albo mamy też scenę, gdzie Vader mówi o „strzale w łeb”. W moim mniemaniu Mroczny Lord użyłby bardziej wyrafinowanego słownictwa. Czyżby komiks był tak zły, że nikomu nie chciało się go przeczytać ponownie w celu wyłapania błędów? Im bardziej się nad tym zastanawiam, tym bardziej wydaje mi się to prawdopodobne.
Z ruin Alderaana to pozycja zła. Zarówno pod względem marnej fabuły, jak i wpadek tłumacza, ale przede wszystkim przez koszmarne i odpychające ilustracje. Komiks ten jest bardzo dobrym przykładem, dlaczego warto było skasować Legendy. Po stokroć bardziej polecam Wam sięgnięcie po kanoniczne serie.