Kilka słów o Warsaw Comic Conie

Jedi Przemo

Pierwszy polski Comic Con najłatwiej porównać do Pyrkonu. Oba wydarzenia z typowymi konwentami nie mają zbyt wiele wspólnego, a bardziej koncentrują się na targach i cosplayu. Czy to źle? Dla niektórych osób na pewno, ale taka jest po prostu ich specyfika, jeśli ktoś chce się spotkać na fanowską, poważną dyskusję, to wybiera się na Polcon, a jeśli chce się zachłysnąć liczbą przebrań i gadżetów, to jedzie na Pyrkon. Co do Comic Conu nie miałem wielkich oczekiwań, więc się też nie rozczarowałem. Widać było, że twórcom brakowało pomysłu, co tak naprawdę chcą zrobić, więc wysiłki i promocję skoncentrowali na przyjeździe znanych aktorów (choć i tu nie obyło się bez ogromnej wpadki, jaką było nagłe oznajmienie, że Charles Dance/Tywin Lannister nie przyjedzie).

Wystawcy mieli do dyspozycji cały budynek, choć oprócz giermaszu z naprawdę atrakcyjnymi cenami, z pozostałych kramików nic mi się nie rzuciło specjalne w oczy. Gwiezdnowojenną (czyli dla nas najważniejszą) część rozlokowano w ostatniej chwili w dwóch miejscach: w pierwszym była makieta AT-ST i Snowspeedera, symulator bitwy o Yavin oraz świetny model X-winga niemal w skali 1:1. Ten ostatni chyba stanowił najpopularniejsze tło do zdjęć i nic dziwnego, bo robił wrażenie! W drugim miejscu swoją wystawę pojazdów i strojów Padme zorganizowali bracia Kuleszowie, ale to jest znana klasa sama w sobie, więc nie ma sensu się rozpisywać ponownie.

Ogromną przestrzeń do dyspozycji oddano fanom elektronicznej rozrywki, a turnieje w Heartstona, League of Legends i Counter Strike’a trwały non stop. W porównaniu z tym bardzo biednie wyglądał gamesroom, na którym odbywała się jakby „wersja demonstracyjna” festiwalu Rzuć Kostką. Mniejszy gamesroom widziałem tylko na Skierconie, a to już naprawdę trzeba się postarać. Na szczęście nie zabrakło wydawnictw z własnymi sklepami i miejscami do testowania gier, choć dziwi nieobecność Galakty, która nawet na zjAvie miała parę swoich gier.

Bardzo pozytywnym zaskoczeniem była strefa foodtracków, na której prym wiodły burgery i frytki, aczkolwiek każdy na pewno mógł znaleźć coś dla siebie, ponieważ wybór był naprawdę duży. Jeśli tylko ktoś miał ze sobą pieniądze, to na pewno nie wyszedł z Comic Conu głodny.

O wiosce fantastyki się nie wypowiem, bo w zasadzie nie ma o czym (trzy namioty ciężko nazwać „wioską”), DeLorean z Powrotu do przyszłości wyglądał, jakby doktor Brown go jeszcze nie skończył (albo ktoś po prostu zawinął kondensator przepływu w niecnych celach!), a prelekcje w zasadzie były żeby były; tyle co kot napłakał. Stosunek ceny do jakości? Słabo. Potencjał jak najbardziej istnieje, zwłaszcza, że miejsce jest też bardzo dobre (dwadzieścia minut samochodem lub darmowym autobusem z Warszawy), ale brak doświadczenia w organizacji konwentów był aż nazbyt widoczny. W zasadzie ciężko mi powiedzieć, na czym byłem, ponieważ to ani nie były porządne targi, ani spotkanie z aktorami, ani konwent, ani impreza dla graczy… Źle nie było, ale to tak jakby zamówić pizzę z 20 składnikami, niby da się zjeść, ale czy na pewno wszystko będzie ze sobą pasować? Przed twórcami jeszcze dużo pracy, oby następnym razem było lepiej, bo brakuje w Warszawie czegoś na większą skalę.

Nadiru

Moje oczekiwania względem Comic Conu od początku nie były zbyt wysokie, bo i też sposób jego promocji w sieci był momentami niepoważny – pomijając aktorskie roszady, naprawdę warto się postarać o porządną stronę internetową, najlepiej napisaną poprawną polszczyzną – ale nie mogę powiedzieć, bym wyszedł z imprezy szczególnie niezadowolony. Tak jak napisał Jedi Przemo, z którym miałem przyjemność spędzić całą sobotę, Comic Con chciał być wszystkim, a okazał się niepełną namiastką Pyrkonu i Falkonu.

Atrakcje były podzielone głównie na dwie hale, z czego jedną poświęcono imprezie wewnątrz imprezy zwaną GoodGame Warsaw (to tu rozgrywały się te wszystkie turnieje i można było zagrać w najnowsze gry konsolowo-komputerowe), a drugą targom i prelekcjom. Pomiędzy halami z kolei można było obejrzeć wystawę serialowo-filmowych aut (z tym nieszczęsnym DeLoreanem) i zaopatrzyć się w jedzenie. Moim zdaniem foodtrucki nie były jednak specjalnie dobrym pomysłem, bo kolejki do nich, wygórowane ceny i brak wystarczającej liczby miejsc siedzących były mocno irytujące.

Siłą rzeczy większość uwagi skupiłem na drugiej hali. Tak jak napisał Jedi Przemo, gwiezdnowojenne wystawy robiły świetne wrażenie, chociaż wyraźnie zabrakło udziału różnych organizacji kostiumowych; wydaje mi się, że na Comic Con zawitała tylko garstka fanów ze SWATu w kostiumach. Generalnie cosplaye były słabo widoczne i nie udało mi się wyłowić zbyt wielu kostiumów mogących wywołać powszechny zachwyt – ale możliwe, że cosplayerzy bardziej trzymali się innej hali. Ta druga bądź co bądź była przede wszystkim przeznaczona dla wystawców.

Jeśli ktoś regularnie odwiedza Pyrkon i Falkon, to niczego nowego pod względem czysto targowym by na Comic Conie nie zobaczył. Plusem w stosunku do tych dwóch imprez był jednak zdecydowanie mniejszy tłok i fakt, że wiele firm miało swoje wydzielone boksy w osobnej części hali; tam rozłożyły się m.in. księgarnie i wydawcy gier planszowych. Chociaż gamesroomu faktycznie jako takiego nie było, to dzięki wydawcom fan planszówek (zwłaszcza tych lżejszych) raczej nie miał problemu ze znalezieniem sobie zajęcia.

Najbardziej doskwierał brak prelekcyjnych atrakcji. Ogólnie było ich straszliwie mało i odnoszę wrażenie, że w połowie przypadków były to spotkania z różnymi gośćmi. Po prostu na większości bloków programowych wiało nudą. Ja sam najprawdopodobniej nie przyjechałbym na drugi dzień, niedzielę, gdyby nie to, że odbywał się wówczas mini zlot fanów Powrotu do przyszłości, którego jestem fanem dłużej, niż Star Wars.

Jeśli nie jesteś miłośnikiem polowania na gadżety lub koszulki, nie jesteś cosplayerem i nie interesują Cię gry tak z prądem, jak i bez prądu, to na Comic Conie zapewne padłbyś lub padłabyś z nudów. Ale nawet jeśli jesteś tym wszystkim i te konkretne rzeczy Cię interesują, to moim zdaniem atrakcje konwentu wystarczyłyby Ci tylko na jeden dzień. Comic Con niewątpliwie ma potencjał, by stać się czymś lepszym, natomiast ta pierwsza próba wypadła raczej blado. Ja osobiście jestem w miarę zadowolony, ale to głównie za sprawą towarzystwa.

Cathia

Kiedy słyszy się hasło „Comic Con”, do głowy człowiekowi przychodzi przede wszystkim impreza w San Diego, święto lub niedościgłe marzenie każdego geeka. Oczywiście, jest to jednocześnie tylko nazwa, trochę tych Comic Conów na świecie jest, ale mimo wszystko człowiek spodziewa się światowej imprezy na poziomie. Tutaj goście byli hucznie zapowiedzeni, choć trochę szkoda, że skoncentrowano się zaledwie na serialach, atrakcje obiecane, czterodniowa impreza wystartowała z hukiem… Bardzo mnie, swoją drogą, cieszyło to, że wszystko ma wystartować już w czwartek, bo właściwie tylko w ten dzień mogłam przybyć. No ale wyszło, jak wyszło. Przynajmniej dla mnie.

Bardzo cieszę się, że dane mi było przybyć na miejsce razem z przyjacielem, samochodem, bo gdybym zrobiła to tak, jak planowałam, autobusem Ptak Expo, to obawiam się, że nie dotarłabym wcale. Już w rozkładzie jazdy dość wyraźnie widać było dyskryminację czwartku i piątku na rzecz weekendu – autobusy miały jeździć co godzina. Nie jeździły, co wkurza tym bardziej, że podobno szybko obiecano zwiększenie częstotliwości kursów. Oczywiście, podobno był jakiś wypadek, tego przewidzieć się nie da. Z drugiej strony, organizatorom chyba niekoniecznie na dużej frekwencji fanów zależało, bo nabijały ją zwożone tłumnie szkoły. Niestety, dojazd w sytuacji, kiedy robi się imprezę pod Warszawą, jest dość istotnym elementem, a to, co się, wedle opowieści znajomych, działo w podmiejskich, przebijało tokijskie metro w godzinach szczytu. W sumie żałuję, że nie pojechałam, mogłabym porównać.

Niestety, sam Comic Con nie był zupełnie wart wysiłków związanych z dotarciem na miejsce. Możliwe, że była to kwestia czwartku, jednak gdyby nie znajomi, to nie miałabym co robić po tych dwóch godzinach, które zajęło mi obejście imprezy, zrobienie zakupów, stanie w kolejce do Żelaznego Tronu czy zjedzenie obiadu (zresztą, dobór foodtrucków był co najmniej specyficzny, zwłaszcza cenowo). Do biletu nie dodawano nic – żadnej mapki obiektu, żadnego programu… Jasne, wisiały sobie przy wejściach do hal, ale to – po pierwsze – za mało, po drugie – idiotyczne. Wystawcy rozrzuceni zupełnie przypadkowo, żadnej informacji ich dotyczących… Podobno coś było na stronie, ale nie po to jedzie się na imprezę, żeby próbować przekopywać się przez stronę, która sama w sobie – może dla mnie – była średnio czytelna. Jasne, mogłam zobaczyć X-winga, wejść do symulatora ataku na Gwiazdę Śmierci czy po raz kolejny obejrzeć wystawę braci Kuleszów (która zachwyca za każdym razem), bo tłumu i kolejek jeszcze nie było, ale to właściwie koniec atrakcji dla kogoś, kto podobnie jak moi przedpiścy regularnie jeździ na konwenty i wystawcy to dla niego nie dziwota, a zaproszonych na imprezę autorów może spotkać na każdym większym konwencie.

Zdecydowanie nie byłam targetem, celowano w osoby, które na konwenty nie jeżdżą, dla których oferta wystawców jest absolutną nowością, a ściągnięcie do Polski aktorów z Gry o tron jest nie byle jaką atrakcją (bo faktycznie jest, muszę przyznać bez bicia). Na osoby, które gdzieś tam siedzą sobie na pograniczu fantastyki i popkultury i samo w sobie nie jest to złe, ale dla mnie jest to impreza co najmniej niewarta wysiłków związanych z dotarciem tam. Tym bardziej, że jeśli robi się czterodniówkę, to dba się, by każdego dnia było co robić, tymczasem w czwartek po południu kończono jeszcze wywieszanie plakatów i informacji, co powinno być już przygotowane. Jakoś konwenty bez problemu dają sobie radę z pierwszym dniem, więc można byłoby czegoś podobnego oczekiwać od imprezy bądź co bądź komercyjnej.

Ogłoszono już następny Comic Con, tym razem we wrześniu. Termin dla mnie beznadziejny, bo to jeszcze sezon turystyczny, ale smutne jest to, że bardziej żal mi niemożności pojechania na Copernicon, niż Comic Con. A to o czymś świadczy.

Więcej zdjęć z Warsaw Comic Conu możecie obejrzeć w tym miejscu.