Podczas ponad dwudziestu lat wydawania pozycji spod znaku Star Wars wydawnictwo Dark Horse opublikowało historie lepsze i gorsze. Darth Vader i zaginiony oddział, który ukazał się w 2011 r., zdecydowanie należy do tych pierwszych. Komiks opowiada o czasach stosunkowo bliskich Zemście Sithów, a co za tym idzie, przedstawia przygody Lorda Vadera, który jeszcze dostosowuje się do swojej nowej roli, pozycji, a także Ciemnej Strony.
Fabuła jest prosta jak konstrukcja cepa. Nasz dzielny bohater udaje się do questodawcy, który w tym przypadku nie siedzi klasycznie w knajpie, ale również nosi zasłaniający twarz płaszcz z kapturem. Imperator powierza swojemu uczniowi zadanie – ma udać się do układu Atoan w poszukiwaniu tytułowego zaginionego oddziału, aczkolwiek największe znaczenie ma tutaj odnalezienie jego dowódcy, admirała Garoche’a Tarkina – i tak, to rodzina, a konkretnie syn znanego nam skądinąd wielkiego moffa. Żeby jednak nie było zbyt łatwo, Lordowi Vaderowi do pomocy przydzielony zostaje niejaki kapitan Shale, przyjaciel zaginionego. Obaj panowie wraz z żołnierzami z 501 Legionu lecą do Atoan i rozpoczynają poszukiwania, niemal na pierwszym kroku natykając się na niejaką Lady Saro, która obiecuje im pomóc.
Brzmi jak dobry punkt wyjścia, a jednocześnie realizacja pewnego schematu. I rzeczywiście, fabuła nie należy do specjalnie oryginalnych, natomiast poprowadzono ją bardzo sprawnie, cały czas coś się dzieje, choć są i momenty zadumy. Dla mnie dużym walorem opowieści jest to, że mamy cały czas do czynienia z Vaderem, który jeszcze nie okrzepł z wydarzeń na Mustafar, z Vaderem, który cały czas przyzwyczaja się do nowej rzeczywistości, chociażby do tego, że musi ugiąć kolano przed Imperatorem, do tego, iż obecnie ich relacja mentor-podopieczny ma zupełnie inny wydźwięk. Jest to również Vader dręczony przez wyrzuty sumienia na samą myśl o swojej ukochanej Padmé, próbujący nadać sens temu, co się wydarzyło. Scenarzysta, Haden Blackman, podjął się bardzo interesującego tematu i choć komiks nie potrafi oddać rozterek wewnętrznych postaci tak dobrze jak chociażby powieść, całkiem nieźle się to tutaj udało – polecam zwłaszcza scenę w korytarzu świątyni pod sam koniec historii.
Dużym problemem tego tytułu są, moim zdaniem, rysunki. Rick Leonardi ładnie radzi sobie z twarzami (są może prosto nakreślone, lecz dosyć charakterystyczne), świetnie oddaje sprzęt i okręty, a i tło wygląda całkiem przyzwoicie (choć znowu – jak w przypadku twarzy – jest dosyć proste), natomiast kiepsko mu idzie ze zbrojami i maskami. Nasz tytułowy bohater wygląda niezwykle groteskowo, jak bohater parodystycznej kreskówki (jak choćby popularnego ostatnio paska o Vaderze namawiającym syna do przejścia na ciemną stronę… ulicy w upalny dzień) i zdecydowanie zaburza mi to odbiór całej opowieści – kiedy pojawia się Vader w hełmie (a tak, są momenty, kiedy jest bez maski), ba, kiedy pojawiają się klony, ja mam problem z zachowaniem powagi, a to jednak przeszkadza. Słowo honoru, jeden z nich wygląda jakby miał namalowane sumiaste wąsy. Wielka szkoda, że nie jest to kreska taka jak na zamieszczonych pod koniec zeszytu oryginalnych okładkach.
Jeśli jednak jest się w stanie przejść nad tym do porządku dziennego, po raz kolejny w egmontowskiej serii Legendy dostajemy kawał solidnej, ciekawej, mimo że odrobinę schematycznej starwarsowej historii. Jak wspominałam, szczególnie podoba mi się próba ukazania wewnętrznych rozterek Anakina/Vadera, bo nadają tej postaci głębię, której ona zdecydowanie potrzebuje. Jeśli zatem zastanawiacie się, czy warto – zdecydowanie tak, zwłaszcza że wydanie jest jak zwykle bardzo staranne. Polecam.