Lublin od zawsze kojarzy mi się z konwentami najwyższych lotów. Trudno nie, skoro Falkon od lat jest jednym z moich najukochańszych spędów fantastów i jeśli chodzi o klimat, zdecydowanie bije ten największy – Pyrkon – na głowę. Informacja o tym, że to ekipa lubelska będzie odpowiedzialna za Polcon 2017 mogła mnie zatem tylko i wyłącznie ucieszyć. W końcu koordynator ma za sobą niejeden dobrze zorganizowany event. Niestety, chyba była to kwestia współpracujących z nim ludzi.
Dla tych, którzy nie orientują się specjalnie w zawiłościach polskiego fandomu – Polcon to najstarszy i przez wiele lat największy konwent, podczas którego przyznawane jest również wyróżnienie czytelników za najlepszą powieść i opowiadanie – Nagroda im. Janusza A. Zajdla. Co roku odbywa się gdzie indziej i jest organizowany przez inny klub, dlatego też ciężko porównywać poszczególne Polcony, bo każdy ma zupełnie inną specyfikę i może się podobać zupełnie innym typom fanów.
Ciężko je porównywać, ale – rzecz jasna – można oceniać jako kolejną imprezę fandomową. Jak już wyżej wspominałam, spodziewałam się takiej na wysokim poziomie, w końcu to Lublin. A jednak… A jednak już zanim zaczął się konwent, ja byłam solidnie wkurzona. O co takiego poszło? Ano o potraktowanie prelegentów.
Należę do tych dziwnych osób, które nie wyobrażają sobie wzięcia udziału w konwencie bez stworzenia jednego chociaż punktu programu. Tak było i tym razem – termin zgłaszania propozycji minął 20 lipca, Polcon miał zacząć się 24 sierpnia… Tak, pozostało około miesiąca, niejedna impreza w tym terminie ogłasza już ostateczny program, dokonują się co najwyżej kolejne roszady godzinowo-terminowe. Szczerze mówiąc, obstawiałam, że do końca lipca dostanę informację o przyjętych lub odrzuconych propozycjach. Niestety. Mijały kolejne dni, nerwowo sprawdzane maile, próba kontaktu przez Facebooka, gdzie koniec końców zapewniono mnie, że sprawa została przekazana wyżej, a mnie poproszono o odrobinę cierpliwości… Gdy do konwentu zostało mniej niż dwa tygodnie, dopiero po „lekko” zirytowanym statusie na FB dowiedziałam się, że skoro nie wysłano mi informacji o odrzuceniu zgłoszenia, to oczywiste, że je przyjęto. Wiecie, brak wiadomości dobrą wiadomością… I tak nagle okazało się, że zostało około dziewięciu dni na przygotowanie trzech atrakcji, co jest dosyć trudne, zważywszy na to, że dla ludu szkolnego są może i wakacje, ale osoby trochę starsze pracują i nie zawsze jest to standardowych 8 godzin. Jednak niektórzy mieli gorzej: dowiedzieli się o tym, że mają punkt programu tydzień później, na tydzień przed imprezą. Z opublikowanego w sieci programu.
Powiecie, że program był widocznie tak pieczołowicie przygotowywany, że zajęło to trochę czasu. Niespodzianka (albo i nie) – wcale nie. Pierwsza wersja zamieszczona na stronie okazała się wersją roboczą, o czym zresztą informował napis u góry tabelki, a wynikało z niego dosyć jasno, że Lublin zawładnął unikalną technologią umożliwiającą bilokację prelegentów. Równocześnie na stronie pojawiła się również książeczka z opisami punktów programu, co do której istniały wręcz nadzieję, że będzie robocza, bo ilość błędów wołała o pomstę do nieba! Przekręcone nazwiska prelegentów, przeklejenie oprócz opisu zapotrzebowań sprzętowych, ewidentny brak jakiejkolwiek korekty (karygodny błąd na pierwszej stronie!)… Dodatkowo atrakcje zamieszczono według bliżej nieokreślonego klucza, a zabrakło podania godziny czy miejsca atrakcji. Upewnię Was od razu – dokładnie ta wersja książeczki poszła do druku.
Nie było to jednak jedyne niedoinformowanie przedkonwentowe. Na stronie widniała informacja, iż impreza odbędzie się na terenie miasteczka studenckiego UMCS, co chyba nie jest najbardziej precyzyjną informacją, zwłaszcza dla osób, które nie studiowały w Lublinie. Mapka wskazywała na sam środek kampusu, tam też wiele osób udało się z nadzieją znalezienia akredytacji zaraz po przybyciu. Płonną, dodajmy. Akredytacja odbywała się kawałek dalej, wprawdzie niedaleko, ale zupełnie nie zaznaczono, gdzie się udać.
Nie powiem, warunki lokalowe naprawdę były przyzwoite, jako że owo wspomniane miasteczko studenckie to nie tylko niedalekie akademiki, w których można było nocować (świetna jakość i cena – naprawdę olbrzymi plus!), ale i wiele wydziałów uczelni, dysponujących aulami, co oznaczało, że tłum chętnych do wejścia na prelekcje nie odbije się od drzwi, bo się zwyczajnie nie zmieści (sale prelekcyjne to duży problem Falkonu). Dokonano jednak dosyć niecodziennego ruchu, jeśli chodzi o rozlokowanie wspomnianej akredytacji i wystawców – przeniesiono to wszystko do namiotów oddzielonych od części „programowej” ulicą, szczęśliwie niezbyt ruchliwą, dodatkowo możliwą do pokonania kładką rozpościerającą się nad jezdnią, z której czasem można było dostrzec rzeczy mocno niecodzienne.
Naprawdę należy się cieszyć, że przez cztery dni trwania konwentu nie spadła ani jedna kropla deszczu, bo ten ruch mógłby się okazać dosyć kontrowersyjny. Wystawcy, akredytacja, wioski fanowskie – to wszystko znajdowało się na świeżym powietrzu, w namiotach. Owszem, na pewno zakupy w takich okolicznościach przyrody były znacznie bardziej przyjemne niż w ciasnych salach czy korytarzach (choć niektóre stoiska i tak umieszczono w budynkach), ale to zdecydowanie nie miejsce przeznaczone na targi. Jak łatwo się domyślić, nie wszyscy wystawcy mogą stoisko na noc spakować i zabrać, zapewniono ich zatem, iż teren będzie ogrodzony oraz regularnie patrolowany. Może nawet i był, ale zupełnie się tego nie czuło, zwłaszcza w kontekście tego, że zaprzyjaźniona wystawczyni, niespokojna o los towaru, przyleciała do namiotu bladym świtem, zaczęła go otwierać i nikt nawet się nie zainteresował, czy ma do tego najmniejsze prawo. Zresztą, podobnie było w przypadku kolegi, który w sobotę w nocy otworzył swój namiot, by zabrać coś zapomnianego. Pikanterii dodaje fakt, że sklepik z towarem za walutę konwentową, którą można było wygrać w konkursach, zwijał się kompletnie na noc – choć z drugiej strony, by być uczciwą, muszę przyznać, że namiot był nieco bardziej przezroczysty niż to miało miejsce w przypadku namiotów wystawców, więc może na wszelki wypadek woleli wszystko zabrać. Acz nienajlepiej świadczy to o tym, co sądzili na temat własnego bezpieczeństwa.
Kolejną niespodziankę można było jednak przeżyć już na samym początku konwentu. Polcon z reguły nie oferuje zniżek dla prelegentów, jeśli się zdarzają, to raczej sporadycznie, czasami można dostać upominek lub odrobinę waluty konwentowej, nic zatem dziwnego, że każdy wykupuje akredytacje jak najwcześniej, nawet nie czekając na informację odnośnie przyjętego punktu programu (zwłaszcza że jej cena wzrasta wraz ze zbliżaniem się imprezy). Zresztą, współprowadząca dwa z trzech moich punktów Ithilnar na początku lipca wystosowała zapytanie odnośnie potencjalnych zniżek, odpowiedziano jej, że ich nie ma, więc – podobnie jak ja – wykupiła akredytację wcześniej.
Na miejscu okazało się jednak, że zniżki są, i jak to nic mi o tym nie wiadomo? Po co kupowałam akredytację? I nie, nie zapytało mnie o to dziewczę, z którą rozmawiałam, a które nie potrafiło mi podać żadnych kryteriów przyznawania tych zniżek. Zapytał mnie o to główny koordynator. Tonem sugerującym, że to moje niedopatrzenie. Była to kolejna informacja, o której Polcon – tak aktywny, jeśli chodziło o wrzucanie na stronę lub fanpage na FB informacji o gościach– jakoś zapomniał wspomnieć. Tak zatem widniałam na listach w dwóch osobach, miałam dwie plakietki i dwie karty do głosowania na Zajdla i wybaczcie, ale pozostanę bardzo sceptyczna, kiedy podadzą liczbę uczestników, bo wiem, że nie byłam jedyną osobą w takiej sytuacji. Tu muszę jednak oddać sprawiedliwość Motylowi, koordynatorowi bloku film-komiks, ponieważ jak tylko dowiedział się o całej sytuacji, zwrot dla mnie załatwił. Zastanawiam się tylko, ile osób go nie dostanie, bo na samej akredytacji dowiedzieć się tylko można było, że należy o to zapytać po Polconie. I jasne, zniżka to miła niespodzianka, ale nie, jeśli dowiadujesz się o niej grubo po tym, jak przelałaś pieniądze na akredytację. Równie zabawna jest również kwestia upominków dla twórców, bo w czwartek dowiedzieliśmy się, że są nimi przypinki „Tworzę Polcon” (i jest to dla mnie całkiem miłe i wystarczające), a tymczasem w sobotę na FB pojawiła się informacja, że do odebrania są również maskotki Polconu – niebieskie i różowe jednorożce… Czy ktoś w ogóle wiedział cokolwiek na tym konwencie?
Chyba nie do końca, bo dezinformacja i chaos panowały dosyć spore. Budynków nie oznaczono (a nazwy wydziałów były czasem słabo widoczne, choć rozumiem, że banery to dosyć spory wydatek), czasami wisiały na nich wprowadzające w błąd kartki, w końcu jednak po jednym dniu człowiek już się orientował, gdzie co jest… We wspominanej już wyżej książeczce pojawiła się mapka terenu, nawet całkiem sensowna, ale już rozmieszczenie sal w poszczególnych budynkach wydrukowano na luźnych kartkach w pakietach akredytacyjnych. Naprawdę nie można było tego umieścić w jednym miejscu? Gżdacze nie zawsze mogli pomóc, choć naprawdę się starali i jestem pełna szacunku dla ich pracy. Szkoda też, że urnę do głosowania na Nagrodę Zajdla umieszczono w bardzo odosobnionym miejscu – wpadłam na nią przez zupełny przypadek.
Zważywszy na to, co napisałam wcześniej o potraktowaniu twórców programu, cud, że nie odbyły się tylko nieliczne prelekcje. I choć w czwartek jeszcze zamieszczono post o odwołaniu jednej i przełożeniu kilku innych chociaż na Facebooku (swoją drogą, skąd to przekonanie, że każdy bez przerwy siedzi w czasie konwentu na FB?), potem takie informacje były jednak przekazywane bardzo szczątkowo.
Do dyspozycji konwentu oddano dwanaście sal, z czego – jak już wspominałam – część stanowiły aule. Ponieważ Polcon jest przede wszystkim konwentem nieco starszym stażem i tradycjami, bardzo dużą jego część stanowią zawsze atrakcje związane z literaturą i szeroko pojętym fandomem (łącznie z Forum Fandomu, na którym poruszane są najbardziej palące problemy i wybiera się lokalizację następnych Polconów). Tak było również i w tym roku, trzy aule oddano we władanie literatom – całkiem sporą liczbę gości stanowili przybysze z zagranicy, między innymi Siri Pettersen, Angus Watson, Catherynne M. Valente czy Volodymyr Arenev. Tu muszę gorąco pochwalić tłumaczy, świetni profesjonaliści, choć było ich trochę za mało i pod koniec dnia chodzili po śmierci siłą rozpędu. Ale jest to również chyba związane z tym, że czasami brano ich z łapanki, bo na panelu zabrakło. Zresztą, w niedzielę do naszego stolika w strefie z jedzeniem podeszła osoba nawet nie będąca organizatorem i pytała nerwowo, czy ktoś z nas mówi po rosyjsku, bo panel zaczyna się już za kwadrans, a nie ma tłumacza – najwyraźniej wyglądaliśmy odpowiednio wiekowo.
Oczywiście, nie były to jedyne bloki – dostaliśmy film/komiks, RPG, mangę/anime… Jakkolwiek niespecjalnie wypada pisać to na tym portalu, był również blok Treksfery. Zdecydowanie atrakcji trekowych zaistniało na konwencie zdecydowanie więcej niż starwarsowych, ale to już kwestia zgłaszanych punktów programu. I powiem Wam, że jakkolwiek pod względem organizacyjnym konwent usilnie próbowano spektakularnie rozwalić, tak merytorycznie było świetnie i to mimo, że na przygotowanie atrakcji zostało naprawdę niewiele czasu (choć oczywiście zdarzały się niewypały w postaci piętnastominutowej prelekcji o Tesli). Z tych, na których zdołałam się pojawić, zdecydowanie wyróżniały się Powieści z Odległej Galaktyki Ani Smyczy i Ani Rymskiej (świetne podsumowanie literatury nowego kanonu, nawet jeśli nie zgadzam się z poszczególnymi punktami rankingu :P), Pokaż mi, jak zabijasz, a powiem ci, kim jesteś Martyny Raduchowskiej (wyjątkowo fachowy wykład dotyczący profilerów) oraz Filmowe baśnie lat 80. Edyty Pętkowskiej i Antoniego Grabowskiego (cudownie nostalgiczna wycieczka w przeszłość), ale i pozostałe trzymały świetny poziom. Panele były interesujące nawet jeśli nie pojawiali się prowadzący (zdarzało się, niestety) – rozmówcy dobrani tak, że byli w stanie sami poprowadzić doskonałą dyskusję.
Dopisało także to, co zawsze ratuje najgorszy nawet konwent: ludzie. Dawno niewidziani przyjaciele, starzy znajomi, twarze widziane raz na rok – wszyscy zjawili się w Lublinie i tak naprawdę impreza była raptem pretekstem do tego, by się spotkać i to drugi powód, dla którego nie uważam tegorocznego Polconu za czas stracony.
Cieszy mnie jedno – ekipa organizująca ten konwent nie jest tą samą, która zajmuje się Falkonem i wierzcie mi – to olbrzymia ulga. Niestety, mam pewne wątpliwości, czy Polcon nie odbije się Falkonowi czkawką, jako że można było odnieść wrażenie, że jest zupełnie inaczej – na salach nie uświadczyło się banerów Polconu, wszędzie stały banery Falkonu. Tak, to ten sam klub, ale wyglądało to co najmniej zadziwiająco – poskąpiono pieniędzy na reklamę w tej formie? Dziwne, bo akcja promocyjna konwentu była naprawdę ciekawa i obfitowała w gadżety. Trzymam zatem macki, by doskonałą imprezą w listopadzie Cytadela Syriusza zatarła wyjątkowy niesmak organizacyjny po Polconie.
Dziękuję Hihntowi za pozwolenie na skorzystanie z jego zdjęć.