Każdy z nas, fanów, na pewno przynajmniej raz w życiu chciałby się poczuć, jakby żył w uniwersum Gwiezdnych wojen. Możemy próbować na całe mnóstwo sposobów – a to RPG, a to gry komputerowe, a to pisanie fanfików… Można też udać się do Disney World i spróbować odstać swoje w kolejce do Star Tours.
Przyznam szczerze, że zawsze chciałam odwiedzić park rozrywki spod znaku Myszki Miki, więc kiedy dowiedziałam się, że będę ponad tydzień w miejscu, gdzie znajduje się jeden z nich… Plan działania na jeden dzień był zdecydowanie określony. Nie odstraszała nawet cena biletów. Co więcej, wiedziałam natychmiast, gdzie skierujemy nasze pierwsze kroki.
Star Tours, symulator lotu w 3D to nie nowa atrakcja, do życia powołano ją na dziesiątą rocznicę Gwiezdnych wojen, myliłby się jednak ten, kto podejrzewałby, że to przestarzała kiepska rozrywka, bazująca po prostu na sentymencie fanów. W pewnym momencie formułę odświeżono i zadbano, by spełniała współczesne standardy.
Czego zatem może się spodziewać fan, pragnący w Imperium Kaczora Donalda zażyć choć odrobinę rozrywki gwiezdnowojennej, zanim wybudowane zostaną kolejne olbrzymie części poszczególnych parków, poświęcone li i jedynie Star Wars? Przede wszystkim kolejki, ale to chyba dotyczy wszystkich możliwych przejażdżek i przechadzek w tym parku rozrywki. Tym bardziej błogosławię fakt, że przyszło mi stanąć w niej w najbardziej kulturalnym kraju świata – w Japonii. Tu nikt się nie wetnie przed ciebie, wszyscy stoją z uśmiechem na twarzy, a nawet jak się zagapisz, robiąc kolejne fotki małego detalu, nikt cię nie popycha. W końcu jesteś w miejscu, w którym masz dać się oczarować.
Kiedy uda nam się już przekroczyć progi samego budynku, od razu znajdujemy się w innym świecie. Poczekalnia wielkiej stacji orbitalnej przepełniona jest wyświetlanymi reklamami firm i portów przeznaczenia, niepewni, gdzie pójść, mogą podążać za znakami, napisanymi – jakżeby inaczej – w Aurebeshu! Wszystkiemu towarzyszy znajoma muzyka Johna Williamsa, przede wszystkim motyw ucieczki „Sokoła”przez pole asteroidów, ale i można nagle wyprostować się na baczność, kiedy posłyszy się Marsz imperialny. Tak, właśnie wyświetlana jest migawka rekrutacyjna i aż się człowiek obraca, próbując zlokalizować najbliższy punkt werbunkowy.
Potem idziemy niekończącymi się korytarzami w stronę doków. Idziemy i nie możemy powstrzymać się od radosnych okrzyków, ponieważ czego można się spodziewać po kosmoporcie? Ano chociażby punktów celnych, stert bagażu przygotowywanych do zapakowania do jednego z rozlicznych promów, rozkładów odlotów… Wystarczy spojrzeć w jedną stronę, by przegapić coś innego – jak choćby MonCalamari, siedzących w wieży kontrolnej, a o to nietrudno, bo przecież po drugiej stronie stoi Threepio, sprawdzający prom, którym pewnie i my polecimy.
Jeszcze tylko pozostaje przejść obok kilku skanerów, które ustalą, czy aby na pewno nie przemycamy przy sobie żadnej broni, czy jesteśmy zdrowi… I już jesteśmy przy bramkach prowadzących nas do przedziału pasażerskiego promu. Nakazują nam się przypiąć, a robimy to tym chętniej, że za sterami siedzi Threepio… A on nie lubi latać!
I zaczyna się! Szalona przygoda, której tutaj nie opiszę, by nikomu nie zepsuć zabawy – tak, naprawdę sądzę, że można zaspoilerować fabułę dwuminutowej atrakcji w Disneylandzie! Dość powiedzieć, że gdy wstajemy, chcemy jeszcze raz i jeszcze raz! Tylko że w tak zwanym międzyczasie okres stania w kolejce wydłuża się do półtorej godziny…
Ale my chcemy jeszcze! Naprawdę warto, bo to znakomicie wykonany kawałek gwiezdnowojennej rozrywki i coś mi mówi, że jeszcze tam kiedyś wrócę.