Horror w „Star Wars”

Na pierwszy rzut oka Star Wars nie ma wiele wspólnego z horrorem. Owszem, w Nowej nadziei i Ataku klonów zagrały największe legendy horrorów spod znaku brytyjskiej wytwórni Hammer – odpowiednio Peter Cushing i Christopher Lee, prywatnie przyjaciele – ale poza tym ciężko dostrzec elementy horroru w odległej galaktyce. Może w niektórych wypadkach wymaga to pewnej dozy wyobraźni, ale uwierzcie mi: w Star Wars (a konkretniej Legendach, bo w tym artykule zajmę się tylko nimi) wcale nie brakuje wątków, które przewijają się w powieściach, grach i przede wszystkich filmach z gatunku grozy.

Zombie

Nawet ci z Was, którzy średnio orientują się w Star Wars, musieli kiedyś zobaczyć chociażby jedną grafikę ze szturmowcami-zombie. To zdecydowanie najpowszechniejszy horrorowy element Gwiezdnych wojen, który zarazem bynajmniej nie jest twórczością fanów. Zombie-szturmowcy pojawili się w książce Joe Schreibera o wiele mówiącym tytule Szturmowcy śmierci. W niej to grupka bohaterów trafia na pokład zdawałoby się opuszczonego niszczyciela gwiezdnego Imperium, który niedawno przewoził pewien tajemniczy wirus o kodowej nazwie Blackwing… Dalszego ciągu możecie się domyślić sami. Zombie powiązani z tym samym wirusem pojawiają się w odległym, bardzo odległym prequelu Szturmowców śmierci, Czerwonych żniwach. Tam akcja rozgrywa się w jednej z akademii Sithów, kilka tysięcy lat przed bitwą o Yavin.

Ale te dwie stosunkowo znane powieści to tylko wstęp do tematu gwiezdnowojennych zombie. Następne w kolejności są rakghule, które powstały jako skutek uboczny prac nad Talizmanem Muura, specjalnym amuletem stworzonym przez jedną z pierwszych lady Sithów, Sorzus Syn, dla innego Sitha, Karnessa Muura. Talizman gwarantował nieśmiertelność duszy Muura, ale jednocześnie służył do zamiany pobliskich istot w rakghule, bezmyślne kreatury podobne do zombie, które za pomocą zadrapania szponami lub ugryzienia potrafiły przemienić swoje ofiary na swoje podobieństwo. Ich plaga rozpowszechniła się na dolnych poziomach planety Taris i zniszczyła potężne zgrupowanie mandaloriańskich wojowników około cztery tysiąclecia przez bitwą o Yavin.

W różnych okresach czasu Sithowie i użytkowniczki ciemnej strony zwane Siostrami Nocy powoływały do życia – czy właściwie „nieżycia” – ciała poległych wojowników i wojowniczek, by raz jeszcze stoczyły bój z wrogiem. I o ile Talizman Muura był jednym z potężniejszych amuletów Sithów, to istniały też inne, jak Darkstaff, który potrafił ożywiać zwłoki lub przeistaczać istoty w żywe trupy posłuszne woli użytkownika tej broni.

Warto także wspomnieć o dwóch innych przypadkach pojawienia się zombie w Star Wars. Pierwszy z nich miał miejsce na Geonosis podczas Wojen Klonów. Karina Wielka, królowa jednego z rojów Geonosian, używała robaków mózgowych zarówno do ożywania ciał, jak i przejmowania kontroli nad żywymi organizmami. Jej ofiarami zostali m.in. szturmowcy-klony i Barissa Offee. Na szczęście dla tych ostatnich, wystarczyło usunąć robaki z organizmu, by ich odratować. Ponadto, znany z Nowej nadziei i Łotra 1 doktor Evazan przeprowadził kilka nekromancyjnych eksperymentów na planecie zwanej – jakże by inaczej – Necropolis, co zaowocowało powstaniem zombie.

Wampiry

Skoro w Star Wars są zombie, to dlaczego miałoby też nie być wampirów? Najbardziej znanymi wampirami byli członkowie rasy Anzati. Oczywiście nie były to wampiry w klasycznym ujęciu – nieśmiertelne, pijące krew czy, dajmy na to, wrażliwe na srebro – ale wcale im do nich niedaleko. Mogły żyć nawet ponad tysiąc lat, błyskawicznie się regenerowały, z wyglądu były typowymi humanoidami, a żywiły się wprawdzie nie krwią, ale czymś równie dla życia istotnym: tkanką mózgową. Poza tym dysponowały zdolnością telepatii, która potężniała wraz z wiekiem i doświadczeniem danego osobnika. Za pomocą tejże telepatii Anzati sprawiali, że ofiary poddawały się ich woli, a samego procesu żywienia dokonywały wyrastające z policzków macki, które przez nos dostawały się do mózgu. Żeby było ciekawiej, Anzati za najsmaczniejsze uważali mózgi istot wrażliwych na Moc.

Bardziej wampiryczne, także z nazwy, były energetyczne wampiry takie jak księżna (a jakże!) Rajine. O ile bowiem Anzati nie mieli nadludzkiej siły, o tyle już energetyczne wampiry – jak najbardziej. Poza tym istoty te posiadały wyciągane szpony i odpowiednio długie zęby, za pomocą których wysysały energię życiową ofiar. W odróżnieniu jednak od klasycznych wampirów, te potrafiły także – gdy miały na to ochotę – tą samą drogą przekazywać swoją energię życiową innym, a także zamieniać inne istoty w posłuszne im zombie. Naturalnie, energetyczne wampiry były także długowieczne, jeśli nie po prostu nieśmiertelne. Jedyną znaną przedstawicielką tej rasy była wspomniana księżna Rajine, którą w ostateczności pokonały jej własne zombie.

Jedynym w swoim rodzaju wampirem był niejaki Tel Angor, rycerz Jedi, który w wyniku pewnego nieudanego eksperymentu stał się Wampirem Mocy. Jak można się łatwo domyślić, żywił się Mocą samą w sobie – mógł ją pobierać z każdej żywej istoty, niezależnie od jej potencjału, do tego stopnia, że nawet umarłe ciało ofiary było jej pozbawione. Tel Angor zmienił się nie tylko fizycznie – jego ciało stało się znacznie wyższe i szersze – ale też psychicznie. Przestał być osobą, którą wszyscy znali, i chociaż zachował wszystkie zdolności z poprzedniego życia, pozostała z niego jedynie budząca postrach, a przy tym niezwykle potężna istota, niepowstrzymana nawet dla grupy Jedi. Ponieważ postać ta została wymyślona jako przeciwnik dla gracza w przygodzie RPG, jej los pozostaje nieznany, tak samo zresztą jak kanoniczność, nawet w ramach Legend.

Jako ciekawostkę warto dodać, że najpotężniejszymi wampirami byli oczywiście Jedi i Mroczni Jedi. Jakim cudem wampir w ogóle mógł zostać Jedi jest osobną kwestią, ale tak było w przypadku księżnej Rajine i dwójki Anzatich: Volfe’a Karkko oraz Nikkosa Tyrisa.

Zjawy, nawiedzenia i opętania

Wszyscy doskonale wiemy, że w Star Wars nie brakuje duchów – końcówka Powrotu Jedi jest na to doskonałym dowodem. Ale duchy Jedi niespecjalnie nadają się do tego, by kogokolwiek straszyć. Co innego duchy Sithów i Mrocznych Jedi – te nie dość, że straszyły, to potrafiły też kogoś opętać lub zabić. To właśnie z nimi związane są także miejsca, które moglibyśmy nazwać nawiedzonymi, w szczególności dotyczy to Doliny Mrocznych Lordów.

Miejsce to było oficjalną nekropolią najwyższych przywódców Sithów – stąd nazwa i nawiązanie do egipskiej Doliny Królów – w skałach której wykute były mniej lub bardziej okazałe grobowce. Nie we wszystkich grobach straszył jego „właściciel”, nie wszędzie też były pogrzebane jakiekolwiek zwłoki. Niezależnie jednak od obecności Sitha, czy to fizycznej czy duchowej, każdy grobowiec był zaopatrzony w stosowny zestaw śmiercionośnych pułapek, a także strażników – bestie ciemnej strony Mocy, zwykle tuk’aty lub terentateki.

Najbardziej znanym grobowcem z Doliny było miejsce (nie do końca) wieczystego spoczynku Marki Ragnosa. Mroczny Lord, którego długie panowanie zakończyło złotą erę Sithów, pierwszy raz ukazał się na własnym pogrzebie, by ostrzec dwóch potencjalnych następców przed bratobójczym konfliktem i nadmierną pychą. Oczywiście ostrzeżenie zostało zignorowane.Przez ponad pięć tysiącleci duch Ragnosa rezydował w tym gigantycznym, wielopoziomowym grobie, mile witając nieproszonych gości przeróżnymi wymyślnymi pułapkami. Kilkanaście lat po bitwie o Yavin w grobowcu doszło do starcia Kyle’a Katarna z Tavion Axmis, w którym to Marka Ragnos przejął kontrolę nad ciałem tej drugiej. Na nieszczęście dla dawno zmarłego Mrocznego Lorda pojedynek zakończył się jego porażką, chociaż nie ostateczną śmiercią.

Duchy Sithów działały także poza Doliną Mrocznych Lordów i znane są dwa powiązane ze sobą, bardzo znaczące przypadki. Mowa tu o Freedonie Naddzie i Exarze Kunie. Pierwszy przeciągnął drugiego na ciemną stronę, a wcześniej jako zjawa przez stulecia wpływał na władców planety Onderon. Exar Kun z kolei, czując nadciągającą śmierć, posłużył się mrocznym rytuałem i śmiercią tysięcy swoich sług, by uzyskać duchową nieśmiertelność. Niestety, chociaż rytuał skończył się sukcesem, to tylko połowicznym: jego duch został uwięziony w murach jednej ze świątyń na Yavinie. Cztery tysiące lat później Kun wciąż istniał, chociaż nauczył się wykraczać poza swoje więzienie i wpływać na umysły istot wrażliwych na Moc – był nawet w stanie zabić taką istotę, co udowodnił na uczniu Luke’a Skywalkera, Gantorisie. Ponadto zdołał przeciągnąć na ciemną stronę innego ucznia, Kypa Durrona. W ostateczności jednak Exar Kun został pokonany, a jego duch unicestwiony.

Potwory

Odkąd tylko istnieją filmy Star Wars, ich bohaterowie muszą się mierzyć z całą menażerią oślizgłych, odrażających lub po prostu dużych stworów. O ile jednak wampa, dianoga czy rathtary to po prostu piekielnie drapieżne zwierzęta, o tyle w odległej galaktyce istnieją stworzenia, których nie da się nazwać inaczej niż potworami prosto z koszmarów. I naturalnie za istnienie wielu z nich odpowiadają wszędobylscy Sithowie.

Początki tych bestii ciemnej strony Mocy, jak bywają nazywane, sięgają i są zarazem bezpośrednim powodem Drugiej Wielkiej Schizmy Jedi, niszczycielskiego, stuletniego konfliktu, który doprowadził do powstania pierwszego Zakonu Sithów. Niektórzy Jedi w pewnym momencie zaczęli bowiem eksperymentować z wykorzystaniem Mocy w celu tworzenia życia. Z początku efekty nie były szczególnie potworne, bo i też wszystko działo się pod kontrolą Jedi, ale później, gdy w cały proces wmieszała się ciemna strona, cała sytuacja się zmieniła – powstały zmutowane odmiany znanych form życia, jak i też zupełnie nowe, od początku tworzone tylko w celu destrukcji.

Jednymi z najbardziej przerażających były lewiatany. Te przerażające bestie różniły się wielkością, ale największe z nich miały rozmiar kilkupiętrowych budynków. Żywiły się, podobnie jak pewne wspomniane już wampiry, energią życiową; największe okazy chwytały swoje ofiary w specjalne bąble na pancerzu, wysysając z nich nie tylko życie, ale też całą wiedzę. W efekcie, im więcej istot pojmał taki lewiatan, tym bardziej zyskiwał na inteligencji. Lewiatany były niezwykle trudne do zabicia, a użytkowników Mocy potrafiły wprawić w stan paniki i terroru. Po przeciwnej stronie skali wielkości znajdowały się z kolei derriphany, niewielkie, ale śmiertelnie groźne stworzenia, które „spożywały” wspomnienia i pamięć ofiary, aż ta całkowicie utraciła swoją tożsamość. Następnie derriphany przejmowały kontrolę nad pustym ciałem.

Zupełnie osobną kategorię bestii stanowią rancory. Poza pospolitymi, jak ten, który został zabity przez Luke’a Skywalkera, istniało jeszcze kilka innych, znacznie groźniejszych odmian, w tym parę unikatowych, silnie zmutowanych osobników. Najbardziej znane to coloi, chrysalidy oraz rancory olbrzymie i tyrani. Te dwa ostatnie wyewoluowały w naturze, spotykane były niemal wyłącznie na Felucii i Dathomirze, a charakteryzowały się swoim gargantuicznym rozmiarem. Potwory te mierzyły po dwadzieścia metrów i były wyjątkowo trudne do zabicia. Coloi i chrysalidy stanowiły kolejne wytwory alchemii Sithów. Pierwszy z nich posiadał skrzydła i mimo znaczącej wagi potrafił z ich pomocą szybować w powietrzu, drugi natomiast był wzmocnioną, zdolną niszczyć każdy pancerz bestią wojenną. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że jeden z rancorów olbrzymich został zamieniony w zombie za pomocą wirusa Blackwing ze Szturmowców śmierci, a innego, zmodyfikowanego z użyciem biotechnologii i zionącego toksycznym gazem, swego czasu stworzyli Uczniowie Ragnosa – naturalnie ku swej zgubie.

Nie sposób też nie wspomnieć króla wszystkich potworów – Bestii Zillo. To monstrualne stworzenie z Malastare mierzyło blisko sto metrów długości, miało niemal niezniszczalny pancerz i w czasie Wojen Klonów spowodowało masową panikę i mnóstwo zniszczeń w stolicy Republiki, Coruscant. Udało się ją pokonać dopiero po zastosowaniu specjalnej toksyny.

Kanibale, żarłoczne planety i mordercze… Ewoki?

Pod koniec lat 90. w USA wyszło dwanaście części młodzieżowej serii horrorów pt. Galaxy of Fear. Jeśli wcześniej o niej nie słyszeliście, to prawdopodobnie ze względu na fakt, że jest bardzo mało znana. Oprócz standardowej dawki nieumarłych i duchów, występowało w niej też kilka bardziej nietypowych, czysto hororrowych elementów. Jednym z nich byli kanibale. Dokładniej dzieci-kanibale. Było to zagubione potomstwo członków wyprawy ekspedycyjnej na Dagobah. Gdy wszyscy dorośli zginęli, dzieci zostały same bez jedzenia i zasobów. Desperacja doprowadziła je do tego, że gdy na planecie pojawili się ludzie, porywali ich jeden po drugim i, cóż, zjadali. Chociaż trudno sobie to wyobrazić, ta historia kończy się happy endem.

W pierwszej książce z serii pojawiła się z kolei planeta D’vouran, która żywiła się ludźmi (i innymi rasami też, naturalnie). Oczywiście nazwa planety to niezbyt subtelna gra słów związana z wyrazem „devour”, który oznacza „pożerać”. Oczywiście za wszystkim stali zwariowani naukowcy Imperium. W innych odsłonach Galaxy of Fear występowały też mordercze żuki, zjadające ludzi od środka, potwór zamieniający żywe istoty w galaretkę, wirus powodujący potworne mutacje, maszyna wywołująca nie-do-końca-tylko-holograficzne koszmary wyciągnięte prosto z głowy użytkownika, statek-widmo, szalone klony i jeszcze więcej zombie. Jak na książki dla dzieci, jest to całkiem niezły wynik.

Na samiutki koniec zostawiłem sobie coś, co można potraktować humorystycznie, ale też zupełnie na serio: Ewoki. Słodziutkie, małe i niegroźne, wydawałoby się. Nic bardziej mylnego! Już w Powrocie Jedi widać, że te małe puchate miśki to krwiożercze istoty – zastawiają mordercze pułapki, uderzeniami pałek katują na śmierć szturmowców… nie zastanawialiście się, skąd się wzięły te wszystkie puste hełmy, w które dzwonią rozradowane Ewoki w pobitewnej imprezie? Może nie pamiętacie, ale Ewoki jedzą ludzi. Bądź co bądź dokładnie taki los miał spotkać Hana, Chewiego i Luke’a, nierozsądnym jest więc uważać, że uniknęli tego ci wszyscy biedni żołnierze Imperium.

Poza tym, w wielu imperialnych relacjach jeszcze sprzed bitwy pojawiają się historie o strzałach z powodującymi śmierć w męczarniach neurotoksynami, niespodziewanych atakach znikąd i uczuciu ciągłego zagrożenia wywołanym złowrogim nocnym dudnieniem ewockich bębnów… Nadal uważacie, że Ewoki są takie słodziutkie i kochane? I że w Star Wars brakuje szeroko pojętego horroru? Chyba już nie.