„Rozdroża czasu”

Recenzja ta została pierwotnie opublikowana w kwietniu 2010 roku – przypominamy ją w ramach projektu Kompendium Legend.

W ciągu ostatnich kilku lat do literackiego Expanded Universe nie zaproszono wielu nowych pisarzy, ale ten, kto już się do niego wkręcił, pozostawał w nim na dłużej. Tak było z Drew Karpyshynem, który miał napisać tylko jedną powieść o Darthu Banie, a dopisał jeszcze dwie dodatkowe, podobnie z Karen Traviss, która zakończyła swój gwiezdnowojenny „marsz” na aż dziesięciu pozycjach, ostatnio zaś tą samą drogą zaczyna podążać Joe Schreiber. Ta trójka zawdzięcza możliwość dalszej zabawy w „piaskownicy George’a” sukcesom swoich powieści. Są też jednak autorzy-debiutanci – uściślając: Karen Miller i Christie Golden – którzy z góry otrzymują zlecenie napisania kilku książek. Ci, niestety, nie mogą się pochwalić żadnymi sukcesami i stąd, gdy usłyszałem, że najnowszy nabytek LucasBooks, Paul S. Kemp napisał swą pierwszą powieść od razu z myślą o sequelu, ogarnęły mnie przysłowiowe złe przeczucia. Na szczęście nie czytałem żadnych przedpremierowych zapowiedzi Rozdroży czasu (ang. Crosscurrent), które wieszczyły kolejną oklepaną fabułę z dodatkiem podróży w czasie, dlatego były to „tylko” złe przeczucia. I na szczęście żadne z nich nie znalazły uzasadnienia.

Powiew świeżości i bohaterowie z krwi i kości

Pan Kemp zaryzykował, umieszczając akcję książki w słabo opisanych Nieznanych Regionach, stawiając na równie nieznanych bohaterów, usuwając wszelkie znamiona epickości – i wygrał. I choć zmagania Jedi z własnymi słabościami, misja mająca na celu zniszczenie okrętu Sithów i podążanie za mroczną wizją w czeluść tajnej bazy, które są osią książki, z suchego opisu nie wydają się prezentować zbyt oryginalnie, w fabule i sposobie prowadzenia narracji Rozdroży czasu czuć pewien powiew świeżości. Zamiast niekończącej się akcji i przesadnie przesyconych humorem dialogów, mamy do czynienia raczej z bogatymi opisami czy to rozważań wewnętrznych, czy lokacji, i inteligentnymi rozmowami, w których dominuje powaga – ale nie w patetycznym stylu, lecz takim zwykłym, można rzec codziennym. Nie oznacza to, że akcji w ogóle nie uświadczymy; w książce jest wszystko, i pojedynki na miecze świetlne, i strzelaniny, i gwiezdne bitwy. Te ostatnie może nie wyszły autorowi do końca wiarygodnie, niemniej nie jest to nic dyskwalifikującego całą powieść. Zaliczyłbym do plusów także fakt, że autor potrafi krok po kroku budować napięcie, by na końcu zrzucić na czytelnika ekwiwalent bomby atomowej, gdyby nie to, że finał Rozdroży czasu jest w prawie każdym aspekcie fabuły rozczarowujący. Całość sprawia wrażenie uciętego tępym nożem, co nie wygląda zbyt ładnie.

Rozdroża czasu nie byłyby tak dobrą lekturą, gdyby nie jej postacie. Odliczając dość stereotypowego Anzatę, który w zasadzie nie pełni w opowieści żadnej funkcji, każdy bohater jest w jakiś sposób interesująco zdefiniowany i każdy został wykreowany na osobę z krwi i kości. Światła reflektorów padają przede wszystkim na znanego z gry Jedi Knight: Jedi Academy, acz niewykorzystywanego często w EU Jadena Korra oraz Relina Druura, mistrza Jedi, który wraz z pancernikiem Sithów (i jego niezbyt miłą załogą) przeniósł się w czasie o pięć tysięcy lat do przodu w wyniku awarii hipernapędu. Obaj, mimo dzielącego ich dystansu, są tak samo pełni wątpliwości, mają podobne problemy i bardzo im daleko do ideałów Jedi – tak z ery Skywalkerów, jak i Wielkiej Wojny Nadprzestrzennej. Jedyne, czego żałuję, to że mają ze sobą styczność przez zaledwie kilka stron; spotkanie Jedi z tak różnych epok historycznych raczej na pewno już nigdy się nie trafi w żadnej książce Star Wars i szkoda, że nie zostało to lepiej wykorzystane.

Klimatyczna opowieść o przyjaźniach

Czytając Rozdroża czasu, miałem też nieodparte wrażenie, że tematem przewodnim historii nie są rozterki na linii ciemna-jasna strona Mocy, lecz przyjaźń – utracona, jak w przypadku Relina i lorda Sithów Saesa, trwająca od dawna (Marr i Khedryn), lub formująca się (Jaden Korr i złomiarze). Paulowi S. Kempowi, jak żadnemu innemu autorowi gwiezdnowojennych książek dotąd, udało się uchwycić istotę więzi, która może się wytworzyć między kompletnie różnymi osobami w rezultacie wspólnych doświadczeń. I jak wielki ból może towarzyszyć nagłemu zerwaniu tej więzi. W opisane w powieści sytuacje i uczucia da się łatwo uwierzyć, co oczywiście tylko dodaje jej atrakcyjności, a postacie, zwłaszcza te władające Mocą, pozbawia otoczki superludzi.

Uniwersum Star Wars ma swoją specyfikę i nie każdy pisarz jest w stanie ją odpowiednio ukazać. Jak na gwiezdnowojenny debiut, Paul S. Kemp spisał się co najmniej na medal, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że lepiej niż wielu etatowych twórców tej literatury. Na dokładkę, Rozdroża czasu czerpią pełnymi garściami z dorobku Expanded Universe, tak wydarzeń książkowych (bądź co bądź powieść jest zawieszona między dwoma dziewięciotomowymi cyklami), jak i komiksowych – pomijając oczywiście wszystko, co jest związane z czasami Nagi Sadowa, w opowieści pojawia się np. Darth Wyyrlok I, przodek Wyyrloka z Dziedzictwa. Wspominałem wcześniej, że autor niespecjalnie się popisał przy opisach bitew kosmicznych. Generalnie wszystko to, co związane z kosmosem i technologią, niezbyt podchodzi Kempowi. Dzięki temu otrzymujemy takie „kfiatki” jak myśliwiec CloakShape, który potrafi na swoim pokładzie pomieścić 10 osób (!) i antyczne maszyny Sithów przeganiające lekki frachtowiec typu YT-2400. Żeby było śmieszniej, kontrowersyjny element fabuły, czyli podróż w czasie, znacznie bardziej trzyma się kupy.

Udany i obiecujący debiut

Oczywiście te małe potknięcia w żaden sposób nie umniejszają faktu, że Rozdroża czasu to świetna lektura. Po pierwsze odrywa nas od oklepanych spraw wagi galaktycznej, po drugie wciąga w kameralne przygody paru wspaniale zarysowanych bohaterów, po trzecie czuć w niej brakującą ostatnio dużym seriom oryginalność, a po czwarte jest, w sensie literackim, zwyczajnie bardzo dobrze napisana. Gdyby jeszcze tylko końcówka była mocniej dopracowana i różnice między erami Star Wars uwypuklone jak należy, debiut pana Kempa można by było nazwać stuprocentowym sukcesem. Może następnym razem tak będzie? Oby!

Ocena: 9/10