Było lepiej, ale na pewno nie idealnie – trójrelacja z Warsaw Comic Conu II

Yako

Comic Con to kiepski konwent, ale lepszego jak na razie nie ma. Tak mogę w skrócie, trochę przewrotnie, podsumować minioną, jesienną edycję konwentu Comic Con, który odbył się w Nadarzynie pod Warszawą. Jego największym przekleństwem i jednocześnie największą siłą jest wszechobecna komercha. Nie jest to impreza od fanów dla fanów, jak przyzwyczailiśmy się myśleć o konwentach, tylko event istniejący w jednym celu – aby napełnić kieszeń organizatora. Zaproszenie gwiazd z filmów i seriali będących na topie, ogromna liczba stoisk handlowych i przede wszystkim wejściówka kosztująca 50 złotych na jeden dzień pokazuje, że nikt nie pracuje przy tym konwencie z potrzeby serca.

I ten fakt działa na niekorzyść organizatorów. Organizacja ssała mocno i przymknąłbym na to oko, gdyby imprezę organizował klub fantastyki. A tak? Taryfy ulgowej nie ma. Brak kontaktu z organizatorami, totalny brak oznaczenia kierunków, odpowiednich akredytacji (gdzie akredytują się media? gdzie goście programu? gdzie prelegenci? gdzie jest sala dla „VIPów”?) i parking kosztujący 20 złotych za dzień.

Z drugiej strony fakt bycia imprezą “w pełni komercyjną” oznacza, że nie było kompromisów. Nikt nie oszczędzał na nagłośnieniu, sceny i widownie były duże i po prostu… wszystko było. Żaden chyba konwent w Polsce (nawet ogromny Pyrkon) nie organizuje imprezy w tak zachodnim stylu. Płatne zdjęcia z gwiazdami, płatne autografy i prowadzone panele na głównej scenie. Ostatni raz coś takiego widziałem na Star Wars Celebartion w Londynie w 2007 roku. Fajnie i niefajnie zarazem.

Suweren

W porównaniu do poprzedniej, pierwszej edycji warszawskiego Comic Conu, ta wypada rewelacyjnie. Wiele od tamtej pory się zmieniło i to zdecydowanie na lepsze. Fani fantasy, sci-fi, filmów, gier i komiksów z całej Polski (i zapewne nie tylko) mieli okazję przez trzy dni, od 24 do 26 listopada 2017 roku, przeżyć niesamowitą przygodę.

Liczba imponujących wystaw, makiet oraz replik filmowych postaci i pojazdów przytłaczała. Istniała możliwość zagrania w dowolną grę: starą, nową, planszową, komputerową, na konsolę. Miłośnicy gadżetów (tańszych lub droższych) mogli całe dnie spędzić w specjalnej hali targowej z mnóstwem stoisk. Jeśli poczuło się głód, czekała specjalna strefa gastronomiczna z jedzeniem. No i wreszcie, co najważniejsze, można było spotkać aktorów z ulubionych filmów i seriali.

Wszystko to brzmi bardzo ciekawie, ale można by zapytać: czy było tam coś dla fanów Star Wars? To dobre pytanie, gdyż wszak to im poświęcony jest ten portal. A było bardzo dużo. Jeśli komuś nie wystarczyłoby spotkanie z Anthonym Forrestem, który w Nowej nadziei wcielał się w szturmowca wypowiadającego dobrze wszystkim znaną kwestię „These aren’t the droids we’re looking for”, to zawsze mógł się spotkać z Julianem Gloverem, który, choć promowany jako Wielki Maester Pycelle z popularnej Gry o tron, dla nas pozostanie niezapomnianym generałem Veersem z Imperium kontratakuje. A po spotkaniu z tymi wspaniałymi ludźmi można było podziwiać m.in. modele w skali 1:1 maszyny kroczącej AT-ST czy imperialnego myśliwca TIE, powalczyć z wirtualnym Darthem Maulem dzięki Jedi Challenges, a także zniszczyć Gwiazdę Śmierci w symulatorze X-winga. Słowem, Moc atrakcji!

Jednak trzeba przyznać, że nie wszystko wypadło tak rewelacyjnie. Chodząc po halach i rozmawiając z ludźmi dało się słyszeć głosy niezadowolenia – głównie z powodu zamieszania organizacyjnego. Kilka zdenerwowanych osób biegało od jednej strefy do drugiej nie wiedząc, gdzie w końcu pojawi się aktor, na spotkanie z którym wykupiły vouchery. Długie kolejki (praktycznie wszędzie) chyba nikogo nie dziwiły, choć to nie zmienia faktu, że były uciążliwe. Koniec końców nagłośnienie szwankowało, a przy salach wypełnionych takim tłumem ludzi stanowiło to poważny problem. Jednak na wszystko można przymknąć oko – odrobina zamieszania to przecież nieodłączny element imprez masowych.

Cathia

Przyznam szczerze, że po olbrzymim zawodzie, jakim był dla mnie poprzedni Warsaw Comic Con, na jesienną edycję nie zamierzałam się nawet wybierać. Ale los zrządził inaczej i na Falkonie dowiedziałam się, że jednak pojadę. W gruncie rzeczy się ucieszyłam, bo wcześniej profilaktycznie nie sprawdzałam listy gości i nie wiedziałam, że pojawi się na nim Julian Glover.

Wnioski z poprzedniej imprezy zostały częściowo wyciągnięte i pewne rzeczy naprawiono, poczynając już od samej długości trwania imprezy – trzy dni zamiast czterech bez wątpienia wpłynęły na zagęszczenie atrakcji. Ogarnięto również informowanie o rozpisce i rozkładzie pomieszczeń, a na jakiekolwiek ulotki nie trzeba było już polować jak hipster na bezglutenowe pierożki, tylko wręcz je wciskano w rękę na jednej z głównych hal. Jeśli chodzi o punkty programu, było ciekawie, bo pomijając te „wielkie” (i mniejsze) gwiazdy, zaproszono również pisarzy, rysowników czy popularnych blogerów czy youtuberów, a także po prostu dobrych prelegentów znanych z konwentów. Oczywiście, bez wątpienia było to zaledwie „dodatkiem” do głównej comicconowej atrakcji – spotkań z gwiazdami. Rzeczywiście, tym razem udało się zaprosić osoby naprawdę przyciągające wiele zainteresowanych osób (choć przyznam, że niektóre bardzo oblężone nazwiska nadal pozostają mi zupełnie nieznane), co jednocześnie okazało się niekiedy dużym problemem, ale o tym za chwilę.

Oferta stoiskowa była naprawdę szeroka, a że za miesiąc Święta, to podejrzewam, że nie jestem jedyną osobą, która ogłosiła spontaniczne bankructwo. Świetnie zorganizowano też strefy tematyczne – niezmiennie pozostaję pod wrażeniem zarówno gwiezdnowojennej (Jedi Challenges!), jak i tej z Doctora Who (pozdrowienia dla Daleka Andrzeja!).

Niestety, podejrzewam, że sporo fanów nie będzie po imprezie specjalnie zadowolonych z kilku względów. Przede wszystkim zawiodły (ponownie) autobusy. Nie zrozumcie mnie źle, organizator nie musi zapewniać transportu (choć jeśli organizuje się festiwal na końcu świata, wypadałoby pomyśleć o tym, że nie wszyscy mają samochody, zwłaszcza że część targetu, sądząc po zaproszonych gwiazdach, nawet nie mogłaby zrobić prawa jazdy), ale jeśli jednak to zrobił i głośno o tym informuje, należałoby naprawdę pomyśleć o tym, by przy tych zamierzonych tysiącach ludzi, mieli oni jak dojechać i wrócić – i tak, jeden króciutki autobus na pół godziny po południu w sobotę nie jest dobrym pomysłem.

Kolejna sprawa to bałagan organizacyjny, zwłaszcza dotyczący autografów i zdjęć z gwiazdami. Sprzedano ich zdecydowanie za dużo i przy bardzo ograniczonym czasie przeznaczonym na obie rzeczy niemożliwością było zrealizowanie owej sprzedanej usługi, zwłaszcza w przypadku aktorów naprawdę oblężonych. Tak, zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę sprzedawało się „możliwość zdobycia fotografii lub autografu” i mnie, osoby bywającej na podobnych formułą konwentach, przyzwyczajonej do takiego rozwiązania, to nie zaskakuje, niemniej jednak znakomita większość czuła się rozczarowana. Nie pomagały brak jakichkolwiek informacji, kolejki stojące do Sithowie-wiedzą-czego, a opis boksów fotograficznych w postaci maleńkiej kartki A4 przywieszonej z przodu zakrawa na kpinę. Zdecydowanie powinno się to naprawić w następnej edycji. Dołączam się również do skargi Suwerena na nagłośnienie – na głównej scenie ciężko było usłyszeć swojego rozmówcę, siedzącego kilkadziesiąt centymetrów dalej. Oczywiście, głośniki ustawiono do przodu, to ma sens, ale profesjonalni technicy chyba powinni problem rozwiązać. Osobna kwestia to sale prelekcyjne, przedzielone zaledwie ścianką, więc czasami uczestniczyło się w dwóch punktach programu na raz. To nadal pozostaje do dopracowania.

Tak, jak widać, mam zastrzeżenia, ale ogólnie rzecz biorąc, ja bawiłam się bardzo przyzwoicie. Kolejki są mi niestraszne, do Juliana Glovera i Anthony’ego Forresta ich nie było, a spotkania z bardzo dawno niewidzianymi znajomymi zawsze dodają człowiekowi energii.