„Koniec i początek: Kres Imperium”

Trylogia Chucka Wendiga nie miała łatwego startu. Pierwszy tom czytało się strasznie: był chaotyczny, pełen sztucznych postaci, zwyczajnie niechlujnie napisany i jedyne, co tak naprawdę mnie zaintrygowało, to cliffhanger. Tom drugi naprawiał błędy poprzednika i czytało mi się go naprawdę dobrze. Czy zatem finał Końca i początku jest równie dobry?

Jeśli chodzi o samo wydanie, nie mam się do czego przyczepić. Okładka ze skrzydełkami jest ładnie ilustrowana i przyjemna w dotyku. Nie dostrzegłem również żadnych literówek ani innych błędów, a przyznam, że zwracałem na to specjalną uwagę. Przejdźmy zatem do samej treści.

Zwieńczenie przygód wszystkich poznanych bohaterów

Książka płynnie kontynuuje przerwane w poprzedniej części wątki, zatem ponownie przyjdzie nam spojrzeć na odległą galaktykę oczami Norry, Temmina, Sinjira, Jas, Sloane, Lei, Mon Mothmy oraz Raxa. Z tego właśnie względu będziemy tu mieli do czynienia z całą masą wątków: pościg za wielką admirał, chęć uratowania matki, zemsta i odzyskanie władzy w Imperium, kryzys polityczny Nowej Republiki, wielki Plan Awaryjny, a wszystko przeplatane jeszcze interludiami z innych planet. Jest tego dużo i bardzo często przeskakuje się od jednego do drugiego bohatera bez większego ostrzeżenia, co dla niektórych może być dość frustrujące. Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły, dlatego ograniczę się do stwierdzenia, że same historie są ciekawe. Mnie najbardziej zainteresował wątek Raxa, Mon Mothmy oraz bitwy o Jakku, ale może dlatego, że z niecierpliwością wyczekiwałem finałowego starcia oraz z powodu dobrego nakreślenia tych postaci.

Ogromny potencjał, ale…

No właśnie, postacie. Tu zaczynają się największe problemy tej książki. Z niezrozumiałych dla mnie powodów Wendig powtarza błędy z pierwszego tomu, niewiarygodnie spłycając wykreowanych przez siebie bohaterów, koncentrując się nie na tym, na czym powinien.  Norra oraz Temmin są mimo wszystko kreowani na tych trochę ważniejszych, ale ich motywacje do działania kompletnie mnie nie przekonują. Zachowują się całkowicie irracjonalnie i choć można się silić na obronę ich działań wzburzeniem i desperacją, to mimo wszystko nie kupię rozpoczęcia jej wątku, którego głównym motorem jest zemsta na Sloane. Dodatkowo głównym motorem jej działania staje się to, co w jej mniemaniu wielka admirał zrobiła jej mężowi, którego ot tak, nagle zaczęła dużo bardziej kochać po „śmierci” niż za życia. Temmin znowu zachowuje się jak nastolatek przechodzący okres buntu i obraża się na całą Nową Republiką jako organizację i persony ją uosabiające, bo nikt nie chce mu pomóc natychmiast, gdyż wymaga to ODROBINY czasu. Ta dwójka stanowi najsłabsze ogniwa tej książki, ale z samym Sinjirem też nie jest dobrze. Choć przyjemnie się czyta jego wątek i pełne sarkazmu dialogi, to miejscami autor za bardzo już płynie z problemami typu „Ojej, chcę z nim być ale nie mogę, więc nie myślę o nim, ale właśnie myślę o nim, myśląc o tym, żeby o nim nie myśleć”. Wątek miłosny niczym z Ataku klonów.

Są na szczęście trzy postacie, które trochę ratują to widowisko: wspomniani wcześniej Rax i Mothma oraz Pan Bones, którego mamy okazję poznać trochę bliżej i dowiadujemy się nieco więcej o jego motywacjach wykraczających poza zaprogramowaną osobowość psychopatycznego zabójcy. Ich postacie są realne: fanatyzm Raxa, wierzącego w to, co robi, desperacja Mon Mothmy, która jest coraz bardziej odbrązowiona oraz droid czujący niezwykłą więź ze swoim stwórcą… Reszta bohaterów jest płaska, nudna i kompletnie nie potrafi sobą zainteresować, a już tym bardziej nie skłania nas do ich zapamiętania. Samo demonizowanie republikańskich senatorów i pokazywanie ich jako skorumpowanych idiotów, którzy służą wyłącznie do głosowania, też jest już nudne i zaczyna być irytujące.

Oczywiście, nie mogło się obyć bez mojego czujnego wypatrywania nawiązań, których jest, niestety, mniej niż w poprzednim tomie. Mamy tu niezły wstęp do Przebudzenia Mocy, który bardzo dobrze się uzupełni Więzami krwi oraz wspomnienie Żelaznej Blokady (którą pamiętają chyba tylko gracze pewnej wyłączonej już gry mobilnej). Więcej ważniejszych połączeń nie uświadczyłem, co jest dość przykre, biorąc pod uwagę tempo, z jakim rozrasta się kanon, już w tej chwili zaczynający mieć problemy ze spójnością.

Straszny zawód po bardzo dobrym drugim tomie

Podsumowując, Kres Imperium jest pozycją słabszą od Długu życia i niewiele lepszą od pierwszego tomu. Dostajemy tu wszystko, co nam obiecano: zakończenie wszystkich wątków, wielką bitwę, przyczyny upadku Imperium oraz genezę Najwyższego Porządku, ale nie jest to napisane tak dobrze, jak być powinno. Bohaterowie książki kuleją, tak jak niektóre wątki, a Wendig tylko udowadnia, że nie był dobrym wyborem do stworzenia tak ważnego dla całego nowego kanonu dzieła. Książka jest do bólu przeciętna i chce się ją przeczytać tylko dla tych nielicznych dobrych wątków jak Plan Awaryjny czy wielokrotnie już wspominana bitwa. Na pewno warto po nią sięgnąć, żeby trochę lepiej zrozumieć niektóre sprawy, ale o reszcie szybko zapomnimy i nawet nie odczujemy, że coś straciliśmy.


Autor: Chuck Wendig 
Wydawnictwo: 
Uroboros
Data premiery: 21 luty 2017 (USA), 7 lipca 2018 (Polska)
Objętość: 480
Czas akcji: 5 ABY