To pierwsza sytuacja w świecie Gwiezdnych wojen, kiedy jeden autor jest twórcą jednocześnie książki i komiksu, które tworzą jedną serię. Mowa oczywiście o cyklu Knight Errant autorstwa Johna Jacksona Millera. Dzisiaj na tapetę bierzemy komiksową serię, na którą składają się trzy części opowieści (i jeden zeszyt zerowy), rozgrywające się dokładnie tysiąc przed wydarzeniami z Mrocznego widma, w czasach Mrocznego Wieku Republiki, jeszcze zanim Darth Bane nakreślił Zasadę Dwóch.
Taki potencjał…
Okres tak zwanej starej Republiki jest dla fanów Gwiezdnych wojen wyjątkowo dobry. Pierwszym przykładem, jaki nasuwa się do głowy – oprócz wspomnianego wyżej Dartha Bane’a – jest komiksowa seria Rycerze Starej Republiki, również autorstwa J.J. Millera. To cykl, który świetnie wykorzystuje klimat ówczesnej galaktyki, stanowi naprawdę dobre tło dla wydarzeń, które dzieją się na kartach komiksu. Wniosek wydaje się oczywisty: połączenie klimatycznej Ery Starej Republiki i osoby Johna Jacksona Millera musi jeszcze raz dać dobre efekty. W przypadku Knight Errant tak nie jest.
Przybliżmy tło fabularne. Galaktyka jest w kompletnej rozsypce, Republika traci kolejne systemy na rzecz Sithów. Główną bohaterką serii jest młoda Jedi, Kerra Holt, podróżująca z grupką Jedi, którzy zapędzają się za linie wroga. W efekcie, młoda adeptka Mocy pakuje się w historię, w której przyjdzie jej wykazać się sprytem, odwagą, między innymi ratując kolonię górniczą na Chelloa, czy mimowolnie biorąc czynny udział w wojnie domowej lordów Sithów. Brzmi kusząco, prawda? No właśnie. Teoretycznie, na papierze, to bardzo dobra historia, która eksploruje miłe dla czytelnika czasy na gwiezdnowojennej osi czasu, ma prawdziwych sithańskich badassów, a to przecież lubimy! W praktyce zaś jest mniej kolorowo, bo J.J. Miller nie do końca odnalazł się w wygodnych do pracy warunkach. Jego historia jest, krótko mówiąc, słaba. Ma spory potencjał, ale momentami wręcz wieje nudą. Mimo to warto się przemóc, bo finał historii rekomenduje kulejącą fabułę.
Problemy postaci
Komiks ma jeszcze jeden problem. Nie wszystkie postacie przykuwają większą uwagę, i to nawet nie te poboczne, ale przede wszystkim główna bohaterka! Kerra bardzo blado wypada na tle silnych antagonistów, którzy dobrze prezentują się w komiksowej stylistyce. Trudno z nią sympatyzować, a to kwestia istotna dla odbioru historii, bo przecież komu mamy kibicować, jak nie głównej bohaterce? Być może to kwestia trudniejszej do poprowadzenia komiksowej akcji niż na kartach książki, bo tam Miller mógł przystanąć, wypełnić postacie rozbudowanymi opisami, nie przejmując się tym, że historia rozciąga się na kolejne strony. Komiks wymaga sprawniejszego poprowadzenia akcji, każdy przestój się dłuży i irytuje. Jednocześnie zaś, bez tych przestojów, bez nakreślenia odpowiedniego tła, motywów i wyeksponowania cech bohaterów, komiks może być ładną, ale „tylko” wydmuszką. Trochę jest w tym wypadku, bo co prawda Kerra otrzymała wątek rodzinny, który miał na celu przybliżyć jej postać czytelnikowi, jednak czegoś ewidentnie brakuje opowieści. J. J. Miller ma przebłyski, ale to za mało.
Tylko dla fanów epoki
Wizualnie jest całkiem nieźle, ale bez rewelacji. Pierwsze dwie miniserie, chociaż brzydkie nie są, w mojej ocenie dość sporo straciły na świeżości. Natomiast ostatnia część, po zmianie rysowników, narzuciła całkiem inny styl. Abstrahując od jakości wykonania, bo to sprawa mocno subiektywna, poirytowała mnie ta decyzja, psująca spójność całej serii. To bezsensowna zagrywka, która działa na niekorzyść i tak średniego dzieła.
Czy warto sięgnąć po tę serię? Siedzę i dumam nad odpowiedzią. Jeśli lubicie czasy Starej Republiki, to tak, chociaż nie jest to absolutny must-read. Pozostali mogą sobie darować i poczytać coś ciekawszego.