Wieczorne sufrowanie po necie może się czasem źle skończyć – zobaczy się rzeczy, których nie da się odwidzieć, sami na pewno na takie coś trafiliście i to nie raz. Można też natknąć się na to, co człowieka doprowadzi do szewskiej pasji i zadania sobie tego jednego soczyście ważnego pytania – „Czy ja zwariowałam czy jednak świat oszalał?” Wczoraj akurat zaczęło mnie ono nurtować w związku z tym oto zdjęciem.
To nie nowość. Kampania reklamowa Nike hula na rynku już od jakiegoś czasu, ale tak bardzo nie jestem targetem, że mnie to po prostu ominęło. Oczywiście samo przesłanie akcji – Siła jest kobietą – jest niezwykle chwytliwe i na czasie, prawda, jesteśmy silne. Nie do końca wprawdzie rozumiem, dlaczego jej częścią staje się noszenie drogich ciuchów, ale – jak mówiłam – nie jestem w grupie docelowej.
Zagotowało mnie jednak co innego. W nazwie użyto słowa „Force”, które i owszem, nie oznacza tylko tej miłej naszemu sercu „Mocy”, poza tym ładna aliteracja nam się tutaj tworzy, jednak w momencie, kiedy z takową koszulką pojawia się Kathleen Kennedy, zmienia to się w pewną deklarację.
Pamiętam, jak dawno dawno temu zastanawialiśmy się ze znajomymi nad tym, czy Moc to Bóg… Na pewno jest pewną nieokreśloną nieposkromioną siłą kreującą Wszechświat, jakkolwiek ją sobie nazwiemy – dla każdego z nas będzie czym innym, podobnie jak religia – może to być Bóg Ojciec, Wielka Bogini, Buddha czy po prostu prawa fizyki i nauka. Jednak nawet najpotężniejsi bogowie w większości mitologii potrzebują dopełnienia, zwłaszcza jeśli bóstwa mają płeć. Jakkolwiek ciężko nam pojąć nieskończoność i wszechpotęgę, dla mnie to zawsze będzie Absolut, ani męski, ani żeński, ot istota doskonała. Czymś takim jest dla mnie Moc. Oczywiście, możemy sobie tutaj personifikować np. jej strony – ciemną lub jasną, ale jako Moc jest całością, dlatego potrzebuje tej równowagi.
A dlaczego piszę to wszystko? Bo publiczne założenie takiej koszulki przez Kathleen Kennedy oznacza dla mnie deklarację – „Moc jest kobietą”. Niech mi ktoś wytłumaczy, po co to w ogóle. Oczywiście, nasłuchałam się przez ostatnie lata pień zachwytu nad nowym kanonem, „bo wreszcie są w nim kobiety”, och jej. Za każdym razem jak to słyszę, skrobię się po głowie, bo ani chybi księżniczka Leia mi się po prostu zwidziała, no. A nie używałam! Jak się ma dziesięć lat, nie robi się drinking games w stylu „Wypij jednego jak szturmowiec nie trafi”… Leia pełni rolę równorzędną dla Hana i Luke’a, bo w końcu, do diabła, ile księżniczek ratuje swoich niedoszłych wybawców czy kopie tyłki kosmicznym gangsterom! Ona jest wręcz od nich silniejsza i to naprawdę widać na każdym kroku. Tak samo Padmé Amidala –doskonały polityk, doświadczona senator, jednocześnie jednak cudnie naiwna, jeśli chodzi o tę strefę uczuciową, którą z przyzwyczajenia nazywamy bardziej kobiecą. Nie lubię Ahsoki Tano, ale ona również wyróżnia się na tle pozostałych postaci, przede wszystkim odwagą i tym, że broni swoich racji, trzyma się swoich wartości. I to mi się właśnie podoba, bo dostajemy osoby nietuzinkowe, a wybaczcie, wolę mieć jedną nietuzinkową (acz w całkowicie uzasadniony sposób) osobę na trylogię niż kilkanaście kobiet, które tak naprawdę nic nie robią (tytuł „Najbardziej bezużytecznej postaci” wędruje do kapitan Phasmy – większy wpływ na fabułę miała już ciotka Beru). A mówimy przecież tylko o postaciach filmowo-serialowych! Ile naprawdę wspaniałych kobiet pojawiło się w Expanded Universe!
Jak pisałam wyżej, Gwiezdne wojny zaczarowały mnie, kiedy miałam dziesięć lat. Nie byłam małym chłopcem, byłam dziewczynką łasą na historię, na kosmos, na ciekawych bohaterów. Nie czułam się w żaden sposób dyskryminowana, bo na ekranie pojawiła się „tylko” jedna księżniczka. Przyznam uczciwie zresztą, że Leia mnie wtedy w żaden sposób nie ruszyła, co innego Han Solo, a potem lord Vader czy moff Tarkin. I nie mówcie mi, że byłam wyjątkowa! Nie, właściwie większość znanych mi fanek Star Wars nigdy nawet nie zwróciły na ten „brak reprezentacji” uwagi. Bo nie o to chodzi w dobrej historii.
Reprezentacja śreprezentacja – nie da się dogodzić wszystkim! Nigdy nie będzie się dało! Dopisanie do historii bohaterki, „żeby było bardziej kobieco”, niczego nie zmieni, wręcz przeciwnie. Rozpęta wojnę, w której zetrą się strony „po co” i „och nareszcie”, a w wyniku słownych przepychanek sztucznie wykreowany konflikt zostanie rozdmuchany, zasięgi skoczą, wyszukiwarka się zagotuje. Bo chodzi tak naprawdę tylko o promocję danego produktu, nie o to, czy ktoś uważa jakieś rozwiązanie za słuszne czy nie. I kiedy czasami zaglądam w internety, mam wrażenie, że pewne polowania na czarownice poszły już zdecydowanie za daleko.
Ufff, wypisałam się i trochę mi ulżyło. I wiecie co? Cieszę się, że nie jestem facetem, mogłam ten tekst napisać i nie zostać zlinczowana po prostu za płeć, co byłoby smutne. Dlaczego? Bo feminizm to dla mnie wolność – zarówno opinii, jak i wyboru, a nie narzucenie jednego słusznego dla pewnej określonej grupy wzorca. A dla Was?