A miało być tak pięknie… – trójrelacja z Warsaw Comic Conu III

JediPrzemo

W zeszłym roku byłem Comic Conem nieco zawiedziony, ale mówiłem sobie, że to debiut, że od razu tak duże wydarzenie to musi coś nie wypalić i w przyszłym będzie lepiej. Na jesiennej edycji nie byłem, rok minął, a ja z zaskoczeniem stwierdziłem, że nie dość, że absolutnie nic się nie poprawiło to kilka aspektów wręcz się pogorszyło! Zacznijmy od monstrualnych kolejek: choć trzeba przyznać, że nie był to niesławny Polcon 2013 to widać było, że zainteresowanie ponownie przerosło twórców. Aby odebrać wejściówkę dla mediów trzeba się było dosłownie przepychać do nieoznakowanego punktu, który obsługiwała jedna osoba (po 20 minutach przyszła też druga). Dość powiedzieć, że kolega, który miał darmowe zaproszenie z czasopisma wszedł szybciej ode mnie.

O ile rano jeszcze dało się w miarę spokojnie pochodzić i popatrzeć na stoiska, to później tłumy były ogromne, a klimatyzacja zwyczajnie nie wyrabiała się z taką liczbą osób, słowem: duszno i gorąco. Hitem było jak po panelu Andrzeja Sapkowskiego wychodzący tłum niemal całkiem zaczopował JEDYNE bezpośrednie przejście z jednej hali do drugiej. Nie wyobrażam sobie sprawnej ewakuacji w takich warunkach, ale być może się mylę.

Stoisk było bardzo dużo, ale zabrakło mi pewnej różnorodności. Organizatorzy ewidentnie inspirowali się pod tym względem Pyrkonem, ale brak pewnych dużych wystawców, których można spotkać na niemal każdym większym konwencie był aż zbyt widoczny. Umiejscowienie niektórych też było zaplanowane na kolanie. Przykładowo: bitewniakowcy dostali do dyspozycji całkiem sporą przestrzeń, tylko co z tego, skoro była ona położona tuż obok jednej ze scen zagłuszającej wszystko?

Na wiele rzeczy mogę przymknąć oko, bo ostatecznie na konwentach liczy się najbardziej towarzystwo, które ratuje każdą niedoskonałość, ale jawnego oszustwa nie zaakceptuję! Pozwolę sobie zacytować informację ze strony internetowej:

„Podobnie jak podczas jesiennej edycji na Warsaw Comic Con Spring Edition nie zabraknie gier planszowych, figurkowych i karcianych. Szykujemy dla Was jeszcze więcej stanowisk i jeszcze więcej wystawców, którzy zaprezentują swoje najnowsze tytuły. (…) – Ściągnęliśmy wydawców z których każdy przygotował sporo atrakcji, gdzie do wygrania będziecie mieli oczywiście gry planszowe!
– Strefa wydawców
– Wypożyczalnia i gralnia
– Jak zwykle miła i fachowa obsługa! (…)
– Sklepy planszówkowe
– Wielkowymiarowe gry np. Flickem Up!”.

Zacznijmy zatem od tego, że pomijając bitewniaki, to był tylko jeden duży wydawca (G3) oraz jeden mały mający na koncie jedną grę. Faktycznie, G3 miało swoją ogromną strefę, ale ciężko było doszukiwać się w niej wielu nowości. Gralni i wypożyczalni po intensywnym poszukiwaniu w 4 osoby nie znaleźliśmy, chyba, że mieli na myśli strefę G3, gdzie były wystawione ich gry. Zapomnijcie jednak o graniu we własne gry, ponieważ po pierwsze nie było gdzie, a po drugie prędko i bezceremonialnie wyrzucono nas z jedynego pustego stolika. Tyle jeśli chodzi o „miłą obsługę”. G3 również sprzedawało swoje gry i muszę tutaj przyznać, że ceny były naprawdę atrakcyjne i żal było czegoś nie kupić.

Warto wspomnieć od razu, że ponownie jak w zeszłym roku organizatorzy zdecydowali się połączyć Comic Con z dwoma innymi wydarzeniami, przez co odniosłem wrażenie, że twórcy nie mieli pomysłu co w zasadzie chcą zorganizować. Gwiazdy żadnej nie spotkałem, ale po prawdzie dlatego, że w tej edycji nie było nikogo, kto by mnie zainteresował, więc tego nie będę oceniać.

Czy zatem było coś co mi się podobało? Na pewno warto docenić ilość i różnorodność foodtrucków, w jednej z hal był Batmobil, który prezentował się o niebo lepiej od zeszłorocznego DeLoreana; standardowa już wystawa gwiezdnowojennych modeli uzupełniona o prom Krennica oraz ogromny X-wing i AT-ST wraz z kilkoma manekinami i ściankami do zdjęć.

Czy uważam, że było warto? Absolutnie nie. Być może to zwyczajnie nie jest „konwent”, którego szukam, ale prawda jest taka, że gdyby nie to, że byłem umówiony z paroma osobami na późniejszą godzinę to po dwóch godzinach spokojnie bym już wracał do domu. Strata czasu, brak jakiejkolwiek poprawy i oszukiwanie uczestników. Nie polecam.

Nadiru

Z każdą kolejną godziną mijającą od Comic Conu III utwierdzam się coraz mocniej w przekonaniu, że ta impreza kompletnie nie jest dla mnie. Nigdy nie ukrywałem, że kolokwialnie mówiąc mam gdzieś aktorów i gwiazdy – nigdy mnie nie interesowali tak zwani znani i lubiani, nigdy nie miałem żadnej ochoty, by z nimi rozmawiać, czy prosić o autograf. Interesują mnie wyłącznie ludzie, którzy mają realny wpływ na kreowanie bądź twórcze kontynuowanie różnych serialowo-filmowych uniwersów, ale doskonale wiem, że szansa pojawienia się któregoś z nich w Polsce jest mizerna. Ergo, skoro główną atrakcją Comic Conu jest możliwość zobaczenia na żywo gwiazd i gwiazdeczek, odpadam w przedbiegach.

Drugą główną atrakcją CC są zapewne targi same w sobie, czyli możliwość kupienia czegoś fajnego związanego z fantastyką i nie tylko. To też nie jest powód, dla którego odwiedzam konwenty, zloty, festiwale i tym podobne. Pod tym względem Comic Con III wypadł zaskakująco blado. Tak jak wspomniał Jedi Przemo, zabrakło różnorodności i wielu oryginalnych stoisk, które można zobaczyć m.in. na Falkonie. Zupełnie karygodną rzeczą jest za to prawie kompletny brak firm zajmujących się wydawaniem gier planszowych, gdzie dochodzimy do podstawowego problemu tej edycji.

Gdy prelekcje nie dają rady, a nogi są zmęczone chodzeniem między straganami, co jest najfajniejszym dla mnie elementem zabawy konwentowej? Możliwość pogrania sobie w planszówkę. Jak mój poprzednik, uwielbiam tę formę rozrywki – starcie nad planszą, kartami czy figurkami należy do pasji, na którą wydawałbym więcej, niż na Star Wars… gdyby nie było gier Star Wars. To rzekłszy, sytuacja zastana na CCIII, o której napisał Przemek jest jakimś żałosnym żartem. Każda szanująca się impreza ma gamesroom, choćby to było ledwo kilkanaście gier na krzyż. Nigdy w życiu nie spodziewałbym się, że na czymś uchodzącym za konwent nie będzie gamesroomu – szczególnie, że był zapowiedziany.

Nie ma ciekawych prelekcji (subiektywnie; dla przykładu miłośnicy literatury mieli na co pójść), nie ma gamesroomu, wystawcy nie robią wrażenia (lub ich nie ma – vide te nieszczęsne planszówki), gwiazdy mnie nie interesują… ewidentnie widać, że poza ratującymi każdą imprezę znajomymi i wspaniałymi jak zawsze wystawami modeli Star Wars, Warsaw Comic Con nie ma mi nic do zaoferowania. Będę brutalnie szczery: gdyby nie to, że otrzymałem akredytację prasową, a Nadarzyn jest tak blisko Warszawy, w której mieszkam, wiedząc o tym, co zastanę na miejscu, w życiu nie poszedłbym na Comic Con. I tak cud, że wytrwałem na nim aż siedem godzin. Dla kogoś takiego, jak ja, to – idąc za przykładem Jedi Przemo – zwyczajna strata czasu.

Suweren

Niestety, ostatnia edycja Warsaw Comic Con moim zdaniem zwyczajnie się nie udała. Z kilku powodów. Po pierwsze, zaproszeni goście. Przed konwentem było sporo zawirowań i dużo niewiadomych, koniec końców wypadło średnio. Oczywiście cieszę się, że ostatecznie stawiły się gwiazdy zagranicznych filmów i seriali, i to nawet w dużej liczbie. Niestety, głównie byli to odtwórcy ról w młodzieżowych serialach. I takich oczywiście też potrzeba, w końcu mają liczne grono wiernych fanów. Ale w myśl zasady „dla każdego coś”, organizatorzy mogli się pokusić o zaproszenie większej liczby aktorów atrakcyjnych dla innych grup fanów. Dość powiedzieć, że tym razem z uniwersum Star Wars (które mnie, co chyba nie dziwne, interesuje najbardziej) nie zjawił się nikt. Na poprzedniej odsłonie było to aż dwóch aktorów. I po cichu liczyłem na to, że z edycji na edycję może być coraz więcej, a na dodatek bardziej znanych. W końcu Star Wars to marka, której mało kto nie kojarzy – gadżetów i wystaw z nią związanych na Comic Conie nie zabrakło. Aktor byłby pięknym tego uwieńczeniem.

Po drugie, wyżej wspomniane stoiska i wystawy. Sporo z tego, co zaproponowali nam organizatorzy podczas tej edycji, dane nam było oglądać na poprzednich. To w sumie naturalne, choć nadal nieco rozczarowujące. W końcu wejściówki za każdym razem swoje kosztują! I choć stoisk, wystaw i stref do grania w gry trochę było (w przypadku ostatnich z naciskiem na trochę), to ich rozstawienie pozostawiało wiele do życzenia. Dla porównania – na poprzednich edycjach miało to ręce i nogi, miejsce w halach było dobrze zagospodarowane. Tym razem w jednych miejscach nie było nawet gdzie wetknąć tej przysłowiowej „szpilki”, a inne świeciły pustkami.

Po trzecie, dzikie tłumy. Bardzo dzikie. To dobrze, że tak wiele ludzi jest zainteresowanych Comic Conem. Jest z kim dzielić swoje pasje, jest z kim dyskutować na interesujące nas tematy, jest się z kim spotkać i pograć w gry (wszelakie). Jednak problemem jest to, że za bardzo nie ma gdzie. Brak na ostatniej edycji Warsaw Comic Conu jakiegoś wyraźnego podziału na strefy sprawił, że nigdzie nie było choć o decybel ciszej, by w spokoju porozmawiać czy pograć w planszówki. Obok jednej ze stref do grania ustawiono scenę koncertową. To raczej nie sprzyja tłumaczeniu nowym graczom zasad i nie umila rozgrywki. Koniec końców wszędzie było tłoczno. Żeby przejść z jednej hali do drugiej, trzeba było poczekać w kolejce dobrych kilka (a nawet kilkanaście) minut. O dojeździe darmowym autobusem nie wspominając. To zacna inicjatywa, za którą organizatorzy mają u mnie duży plus, jednak skorzystanie z niej graniczy w godzinach szczytu z cudem. A to w końcu nie wina uczestników konwentu, że Warsaw Comic Con jest tak naprawdę obok Warszawy.

Co w takim razie wypadło dobrze? Na pewno jedzenie – śmierć z głodu czy pragnienia żadnemu uczestnikowi nie groziła, o ile miał przy sobie rzecz jasna pieniądze. Przydawały się również przy obchodzeniu stoisk z gadżetami, komiksami, grami i plakatami, bo tu jak zawsze było z czego wybierać. Mam nadzieję, że organizatorzy przemyślą parę spraw i następna edycja naprawi błędy tej. W końcu każda kolejna powinna być lepsza od poprzedniej, a nie na odwrót…