Atak klonów. Film-legenda. Obiekt niezliczonych drwin, źródło kilku popularnych memów, do dziś stawiany za wzór tego, jak NIE pisać wątków rodzących się relacji damsko-męskich. Przyznam, że naprawdę ciężko było przysiąść i pomyśleć obiektywnie, co jest serio fajne, co naprawdę zasługuje na nasz szyderczy śmiech, a co zostało niedocenione.
Zacznę może od bezwzględnych pozytywów. Takowym jest na pewno pierwszy akt. Ponownie lądujemy w środku politycznego konfliktu, takiego nie na żarty. Postępujący przez widoczną już w poprzedniej części słabość Republiki kryzys polityczny, narodziny konfederacji Separatystów (ale po co tam był dorzucony Jar Jar jako polityk, nie jestem w stanie pojąć…). Zamach na wpływową senator. Próba ochrony jej przed zabójcami, pościg i śledztwo zabierające nas prosto na ulice Coruscant. Scena w barze, możliwość zerknięcia w świat nocnego życia miasta – miód. Sekwencja w knajpie prowadzonej przez Dexa – wprowadza fajne elementy (widok zwykłej, przeciętnej jadłodajni gdzieś na uboczu, wspomniane w rozmowie niedoskonałości droidów, postawienie granicy między nimi a istotami rozumnymi – tego naprawdę mi brakowało w wielu utworach spod szyldu Star Wars). Samo w sobie odkrycie tajemnicy Kamino – też nie mam za bardzo się do czego przyczepić. Ale niestety, od niemal samego początku tu i ówdzie pojawiają się elementy naprawdę złe i po rozdzieleniu Anakina z mistrzem zaczynają dominować na ekranie. Ale może po kolei.
Rozmowa z dilerem w barze jeden z bardziej pamiętnych dialogów. Szkoda, że o niewielu pozostałych rozmowach można użyć tego słowa w pozytywnym jego znaczeniu.
Na ten temat nic odkrywczego napisać się nie da, ale pominąć tego nie sposób. Wątek Anakina i Padmé to dramat. Przypomnijmy sobie, jak to wyglądało w poprzedniej części: mały chłopczyk spotyka dużo starszą, piękną dziewczynę i jak to bywało nieraz w kreskówkach i serialach familijnych – zaczyna się w niej podkochiwać. Zgodnie ze stereotypem, jest dla niej słodki, a ona zaczyna się opiekować nim jak młodszym braciszkiem. I cóż, po latach pewnie będą to wspominać z uśmiechem, w końcu ona już wtedy była poważnym politykiem, a on zmierzał do szkoły, mającej uczynić z niego jedną z najpotężniejszych istot w galaktyce. I co dostajemy? Przerośniętego nastolatka, który wciąż nie pozbył się iluzji dotyczących dziecięcego zauroczenia. Nastolatka rzucającego oskarżeniami na prawo i lewo, czującego żal do innych o to, że nie jest tak potężny, jak myślał, że będzie i w nieco aspergerowaty sposób próbuje przypodobać się kobiecie, którą ma chronić. Kobiecie, czującej się niezręcznie w związku z natrętnym zachowaniem chłopaka, któremu zakochiwać się i wiązać z innymi nie wolno i tyle. Ale z jakiegoś kosmicznego powodu stopniowo zaczyna mu ulegać i wdawać się w arcydługie, nudne i drętwe sceny flirtu. Późniejszy niezrozumiały, pozbawiony jakiejkolwiek sensownej podbudowy w postaci rodzenia się chemii między kochankami wybuch uczucia… cóż. Ale porażka tego wątku to nie tylko kwestia fatalnie opowiedzianego romansu, to też kwestia nagłej zmiany Padmé z rozważnej pani polityk w nierozważną i niemądrą dziewczynkę, która razem z równie nieroztropnym Anakinem robi jedną durnowatą rzecz za drugą. Najpierw pod wpływem snu Anakina ruszają w niebezpieczne miejsce pod kontrolą gangsterów, którzy pewnie chętnie pojmaliby panią senator i sprzedali ją wrogom za niemałą kasę. Potem mamy pocieszanie człowieka, który właśnie zmasakrował całą wioskę, w tym niewinnych istot (tu komentarz zbędny, zgodzicie się). I kolejny, jeszcze głupszy wypad. W dodatku gdzie? W środek terytorium chcącego pozbyć się Amidali wroga. Bez rekonesansu i planu działania. We dwójkę, z czego tylko jedna osoba ma jakiekolwiek pojęcie o tego rodzaju akcjach. Wparowujemy, wchodzimy w pierwsze lepsze drzwi – niespodzianka! – zaraz nas łapią. To wszystko podlane jest aktorstwem i scenariuszem na poziomie filmów „tak złych, że aż dobrych”, momentami ma to specyficzny urok w stylu The Room. Ale niestety, nie tego oczekuję po Star Wars.
Według moich obserwacji, wiele nastolatek bardzo polubiło wątek Padme i Anakina i to on najbardziej podobał się im w Epizodzie II. Szkoda, że próba sprzedania Star Wars nowej grupie odbiorców została zrealizowana w tak niestrawny dla reszty widowni sposób…
Niestety również Obi-Wan momentami nie sprawdza się jako ta bardziej roztropna część duetu. Niektóre rzeczy da się przetrawić, bo to w końcu tylko Star Wars (np. przesadnie rozciągnięte w czasie poszukiwanie Kamino). Niemniej nie mogę tego napisać o rzucaniu się przez okno za maleńkim droidem z okna kolosalnego wieżowca czy jego zachowaniu na Geonosis . Dociera w środek terytorium wroga, zdobywa arcyważne informacje…. I co robi? Zamiast oddalić się i nadać przekaz np. z orbity i zaraz uciekać, robi to zaraz przy wejściu do bazy wroga. W miejscu, w którym sygnał łatwo przechwycić i pojmać jego nadawcę. Zaprawdę, zachowanie godne wprawionego w bojach mistrza Jedi.
Na tym nie koniec. Sama bitwa o Geonosis to (poza niektórymi wspaniałymi ujęciami pokazującymi ogromną skalę walk naziemnych) duża porażka. Przede wszystkim chodzi o Jedi. O tym, że walczyli nie najlepiej (nawet mając na uwadze to, że skład misji stanowili przedstawiciele „z łapanki”, a nie elita Zakonu) i padli zdecydowanie za szybko, nie będę się rozpisywał (ale przyznam, że po tym, jak pokazano użytkowników Mocy w poprzedniej części, czuję się tą nagłą zmianą podejścia nieco zdziwiony). Pal licho, że jakimś cudem udało się im przeniknąć na trybuny niezauważonymi przez żadnego z Geonozjan. Dlaczego nikt nie próbował wydostać więźniów zanim wyjechali na arenę, czemu nikt nawet nie próbował po cichu pokonać strażników i wydostać naszą nieszczęsną trójkę w bezpieczniejsze miejsce? Czemu ze wszystkim czekali do ostatniej chwili? Naprawdę, nie jestem w stanie tego pojąć… Później mamy pojedynek na miecze świetlne, a ja ponownie czuję się rozczarowany. Niektóre ujęcia są fatalnie wręcz sztuczne, nijak nie mają się do fantastycznych pojedynków z Mrocznego widma. A samo wielkie wejście Yody? Fajnie go widzieć w boju, dzierżącego miecz świetlny. Chciałoby się rzec – nareszcie. Ale niestety, wykonanie zawodzi. Niby wielki mistrz Mocy, największy z największych a tutaj wypadł owszem, nieźle. Ale niestety, w moim odczuciu za łatwo dał Dooku zbiec. Nie czuć tej potęgi, która gdzieś tam dawała nam o sobie znać, gdy poznawaliśmy go w Imperium kontratakuje. Odniosłem wrażenie, że jest tylko „jednym z wielu” – dla mnie rozczarowanie.
Wiele osób o tym pisze, ja tylko to podkreślę. Ten epizod naprawdę bardzo się zestarzał. Owszem, scena pościgu nadal się broni, tak samo projekt Geonozjan (przywodzą mi na myśl projekty stworów animowanych w technice poklatkowej stosowanej w dawnych filmach). Niektóre sceny wyglądają jednak koszmarnie. Ogromne „wszy” na Naboo kłują w oczy sztucznością. Tak samo część komputerowych modeli obcych, co szczególnie razi w scenach, w których występują też aktorzy w kostiumach (w szczególności chodzi tu o naradę separatystów na Geonosis). Scena na arenie – widać, że to grupka aktorów wydurniająca się na arenie. Kamino? Wygląda jak gra komputerowa. Ogólnie da się zauważyć, że Lucas miał świetne pomysły na wizualnie ciekawe elementy, swego czasu robiły świetne wrażenie. Ale za bardzo zachłysnął się technologią kreowania przestrzeni na komputerze, co z oczywistych względów doprowadziło do ekspresowego jego zestarzenia się. I oglądając go współcześnie momentami odnosiłem wrażenie, że oglądam przedstawienie wystawione w ekstrawaganckich dekoracjach, nie Odległą Galaktykę.
Nie dziwię się, że McGregor zdawał się mieć ogromne trudności z zagraniem tej sceny- czysty bluebox przez kilka minut. I niestety, mimo ciekawych designów – współcześnie prezentuje się bardziej jak gameplay z jakiejś nowej gry.
No i na koniec muzyka. Mamy tu dużo recyklingu poprzednich motywów muzycznych, które podczas seansu się podobają, ale jakoś trudno mi przypomnieć sobie, co leciało w której scenie. No i nowy, naprawdę udany Across the Stars, niestety kojarzący mi się głównie z kiczowatym romansidłem. A szkoda.
Podsumowując – Atak klonów oscyluje między filmem niezłym, takim sobie, a fatalnym. Ma momenty, o których wspominałem i te wspominać będę dobrze. Ale nie są one na tyle dobre, bym mógł przeoczyć te, które na serio mi się nie podobają i z przyjemnością wracać do tego dzieła bez większego powodu. Czas zabrać się za Zemstę Sithów, do tej pory mój ulubiony prequel. Zwłaszcza, że jestem już po jednym seansie Ostatniego Jedi na Blu-Ray i choć nadal jestem zachwycony, chciałbym jeszcze przed premierą Solo rzetelnie przekazać Wam moją opinię o tym dziele i sprawdzić, na ile się zmieni w porównaniu ze wszystkimi dotychczasowymi filmami z Odległej Galaktyki.