Jak to jest z tym humorem w „Star Wars”?

Wszyscy znamy tę scenę: bezradny Obi-Wan stoi i przypatruje się, jak jego mistrz samotnie kontynuuje pojedynek z nieznanym Sithem. Qui-Gon dobrze sobie radzi w długim (i jakże efektownym!) starciu, ale w pewnym momencie zostaje przeszyty na wylot krwawoczerwonym ostrzem wroga. Uczeń nie jest w stanie zareagować na ten widok inaczej niż tylko okrzykiem rozpaczy. Dlaczego o tym mówię w tekście o humorze? Ze względu na to, co dzieje się w następnym ujęciu filmu. Po raz kolejny akcja przenosi się na pole bitwy, na którym biedni Gunganie odpierają inwazję mechanicznego wroga, a całą sytuację przedstawiono z perspektywy niezdarnego półgłówka, generała (!) Jar Jar Binksa.

Efekt takiego przeskoku może być dwojaki: widz może być zdenerwowany tragicznym montażem (niestety, Mroczne widmo składano w ostatniej chwili) albo nie poczuje nic głębszego. Scena śmierci Qui-Gona nie miała czasu, by wybrzmieć, a trudno się śmiać w chwili, kiedy dopiero było się świadkiem śmierci jednej z ciekawszych postaci filmu.

Piszę o tym z prostego powodu: umiejscowienie humoru w filmie jest równie ważne (a może nawet ważniejsze) jak jego „poziom.” Dowcipy The Phantom Menace krytykowano nie raz: żarty o puszczaniu bąków, o wdeptywaniu w odchody, o potykaniu się nie mogły się przyjąć wśród widzów w starszym wieku. Jednak istnieje przecież wiele filmów, w których dowcipy stały na niskim poziomie, ale ogólna jakość historii sprawiła, że zostały zapamiętane przez widownię i krytyków w miarę pozytywnie. Uważam, że w przypadku Mrocznego widma to nie humor sam w sobie, ale jego umiejscowienie w filmie sprawiło, że do dziś pierwsza część Gwiezdnych wojen jest tą, do której trudniej jest wielu fanom powrócić niż do reszty trylogii prequeli.

Dla kontrastu, chciałbym napisać o gwiezdnowojennym filmie, który najbezpieczniej, ale chyba też najlepiej użył humoru w strukturze historii. Mowa o Łotrze 1. Zanim zjedzą mnie puryści, dla których dowcipy w Star Wars są synonimiczne z duetem R2-D2 i C-3PO, proszę o zapoznanie się z dalszą częścią artykułu (potem śmiało można do mnie strzelać nawet z Gwiazdy Śmierci).

Według najbardziej tradycyjnego spojrzenia, blockbustery można podzielić prawie zawsze na trzy akty. Tak samo jest z Rogue One. Film trwa dwie godziny i trzynaście minut, więc na każdy akt przypada około 45 minut czasu ekranowego. Akt pierwszy kończy się, kiedy Jyn ogląda wiadomość od ojca, a bohaterowie na własnej skórze przekonują się, czym jest tajna broń Imperium. Warto zwrócić uwagę, kiedy pada ostatni dowcip w tym akcie. Jest to scena, kiedy drużyna zostaje zabrana przez ludzi Saw Gerrery. Każdemu z uczestników zamieszania założono worki na głowy, nawet niewidomemu Chirrutowi, który komentuje to krótkim: Żartujecie? Jestem ślepy!

Dzięki temu zabiegowi emocjonalny finał aktu ma okazję wybrzmieć. Felicity Jones świetnie poradziła sobie z odegraniem sceny, w której Jyn ogląda wiadomość od ojca, a jej uprzedzenia do walki z Imperium zostają przełamane. Co w takiej chwili może poczuć widz? Wzruszenie? Smutek? Na pewno jest to coś głębszego niż we wspomnianej scenie Mrocznego widma.

Przechodzimy do aktu drugiego: bohaterowie lecą do tajnej bazy Imperium, a w finale Jyn spotyka po latach swojego umierającego ojca. Sporo się dzieje: najpierw dyrektor Krennic przybywa na miejsce i odkrywa, że Erso go zdradził, Cassian celuje do naukowca, ale postanawia go nie zabijać aż w końcu nadlatują myśliwce rebeliantów, a Galen umiera w ramionach córki. Podobnie jak w przypadku pierwszego aktu, ostatni dowcip należy do Chirruta i pada przed rozpoczęciem emocjonalnej konkluzji. Gdy ślepiec opuszcza statek, jego towarzysz życzy mu szczęścia, na co ten odpiera, że nie potrzebuje szczęścia, skoro ma Baze’a.

Cały schemat zostaje powtórzony w najdłuższym, trzecim akcie. Jego konkluzja zaczyna się, gdy Jyn i Cassian zdobywają plany Gwiazdy Śmierci, przesyłają je flocie, Leia ucieka z plikiem przed Imperium, a cała drużyna „Łotra 1” ginie na powierzchni Scarif. Trudno, by takie wydarzenia nie były obarczone mocnymi emocjami. Humor mógłby tylko przeszkodzić w opowiedzeniu angażującej historii. Tym razem ostatni dowcip należy do K-2SO, który naśladuje Hana Solo i zabija szturmowca strzałem oddanym na ślepo.

Jak widać, ten sposób jest dość schematyczny, ale skuteczny. Filmy mają dostarczać widzom różnych emocji, ale nie można ich wywołać wszystkich na raz albo po kolei w krótkim odstępie czasu. Nawet Imperium kontratakuje nie jest idealne w tej kwestii: w scenie zamrażania Hana dostajemy zbędne narzekanie 3PO, które odejmuje scenie dramatyzmu. Zarzuty wobec filmów z nowego kanonu, które są zbyt bezpieczne (może poza Ostatnim Jedi) są uzasadnione, ale warto zauważyć, że w kwestii humoru bezpieczna droga może się okazać tą najlepszą.