Zacznijmy od tego, że Falkon odwiedziłem drugi raz w życiu. Zeszłoroczna edycja w oczach wszystkich stałych bywalców okazała się spadkiem jakościowym, ale ja sam, pomimo lekkiego zawodu, nie mogę powiedzieć, że bawiłem się źle, choć na pewno mogło być lepiej. Miałem wielką nadzieję, że wraz ze zmianą organizatorów tegoroczna edycja będzie dużo lepsza. Cóż… skupmy się na tym, co najbardziej rzuciło mi się w oczy.
Na początek na pewno warto wspomnieć o problemach z kontaktem z organizatorami. Osobiście nie miałem powodów, by się z nimi kontaktować, ale z pierwszej ręki dotarły do mnie informacje, że w tym roku reakcja była niemal zerowa. Nie doczekaliśmy się żadnej informacji zwrotnej w sprawie akredytacji dla mediów, wystawcy przypadkowo dowiadywali się, kiedy mogą wykupywać stoiska, a na samym „konwencie” ciężko było wypatrzeć jakiegoś gżdacza, który mógłby pomóc, a jak już się taki znalazł, to i tak nic nie wiedział. Co równie zabawne, zgłaszający punkty programu dopiero na dwa tygodnie przed konwentem dowiadywali się, czy prelekcje zostały przyjęte czy nie.
Program dla mnie był największą porażką Falkonu. Jeżdżę po konwentach już kilka ładnych lat i pierwszy raz zdarzyło mi się, że nie znalazłem ani jednego punktu, na który chciałbym pójść. W głowie mi się nie mieści, że konwent, który de facto wyrósł na fandomie Star Wars i Star Trek, doczekał się JEDNEGO punktu gwiezdnowojennego, a była nim prezentacja cosplayerów z Legionu 501 i Eagle Base. Do znudzenia będę powtarzać, że gdyby nie to, że miałem już wykupiony nocleg, transport, poumawiane spotkania ze znajomymi i rezerwacje do escape roomów, nie pojechałbym w ogóle. Oczywiście, punkty programu to kwestia bardzo subiektywna – jednym przypasują, innym nie, ale nawet nastawiony na festiwal, a nie prelekcje Pyrkon oferuje więcej. Szczególnie rzuca się to w oczy, jeśli porównamy programy z poprzednich lat. Warto jeszcze zwrócić uwagę na jeden aspekt – tegoroczny Falkon został zatytułowany Wschód słowiańskich mitów. Niestety, na trzy dni konwentu naliczyłem około dziesięciu, mniej lub bardziej związanych ze słowiańszczyną prelekcji, a przykładowo manga i anime dostały cały blok. Kurtyna.
Kolejny aspekt budzi we mnie pewne wątpliwości, ale muszę o nim napisać – być może Wy też to odczuliście. Otóż przez cały konwent miałem wrażenie, że wystawców jest dwa razy mniej niż w zeszłym roku, a brak niektórych bardzo rzucał się w oczy. Skąd to wrażenie? Stoiska znajdowały się w tej samej hali, co w zeszłym roku, ale zdawały się zajmować mniejszą przestrzeń. Podobnie jak poprzednim razem, połowę budynku zajmowała strefa retrogrania, wystawy, a także arena i scena. Wrażenie pustki potęgowały bardzo szerokie korytarze między stoiskami, chyba oficjalnie zaplanowane tak, aby zapewnić jak największa przepustowość, ale nie mogłem pozbyć się wrażenia, że jest to zwyczajne maskowanie pustych przestrzeni. Dlaczego jednak mam wątpliwości? Według oficjalnej informacji stoisk było nawet więcej niż w zeszłym roku! Niestety nie jestem w stanie tego potwierdzić, ponieważ nie przyszło mi do głowy ściągać z internetu opublikowanej dzień przed konwentem listy i sprawdzać obecność. Wiem tylko, że nie jestem jedyną osobą narzekającą na pustki. Oferta, niestety, też nie należała do najlepszych: dużo podobnych wystawców, a ceny ciężko uznać za atrakcyjne. Do domu wróciłem z trzema podkładkami pod szklanki, które widziałem tylko na Falkonie.
W takim razie, jeśli ani program, ani wystawcy to może games room? Jestem wielkim fanem planszówek i jedno muszę przyznać: sala do gier była olbrzymia i większej chyba nigdy nie widziałem na żywo. Nawet w godzinach największych tłumów udawało się bez większych problemów znaleźć stół do gry. Niewątpliwie pomogło w tym pozbycie się z niej strefy gastro, zajmującej w zeszłym roku spory kawałek tej samej sali, przy okazji rozsiewając specyficzne zapachy na całą przestrzeń gralni, ale do jedzenia zaraz przejdziemy. Wydawcy dostali sporo miejsca do prezentowania gier, ale ciężko nie odnieść wrażenia, że były obsadzone przez szkieletowe załogi. Ciężko się w sumie dziwić, ponieważ dwa tygodnie później odbywają się w Essen najważniejsze targi planszówek na świecie i priorytety są inaczej rozłożone. W każdym razie na pewno dało się zagrać w ich nowości i jeśli tylko znaleźliśmy wolne miejsce, zawsze pojawił się ktoś do tłumaczenia gry. Rozczarowała mnie natomiast wypożyczalnia, trochę uboższa od zeszłorocznej. Oferowała wystarczającą liczbę gier, zawiodła jednak różnorodność. W zeszłym roku śmiałem się, że co to za wypożyczalnia bez 7 cudów świata no i w tym już je widziałem! Jedno pudełko! Największym hitem był jedyny egzemplarz Terraformacji Marsa, na który dosłownie polowano. Nam wpadło ono w ręce tylko dlatego, że specjalnie przyszliśmy w niedzielę rano, aby go dorwać, a i tak w ciągu całej rozgrywki przychodziły całe pielgrzymki, pytające, ile nam zostało do końca, bo nie mogą nigdy trafić na wolny egzemplarz. Trafiło się również trochę naprawdę dużych gier jak choćby Cry Havoc, ale to pojedyncze egzemplarze. Zauważyłem za to co najmniej sześć pudełek Tajemniczego domostwa, tyle samo Decrypto, co najmniej siedem Munchkinów i kilka Aliasów. Nie żebym narzekał na te gry, bo wszystkie mają swoich fanów i są naprawdę dobrze przyjmowane, ale dysproporcja była spora. Jest to dla mnie o tyle dziwne, że zwykle wydawnictwo Rebel dość hojnie wspierało games roomy swoimi grami.
Na osłodę został punkt, o którym warto powiedzieć, czyli jedzenie. Każdy konwentowicz wie, że pomimo szczerych chęci życia na konwentach samą pozytywną energią, trzeba czasem posilić się bardziej materialną strawą. W zeszłym roku mieliśmy strefę gastro w games roomie, ale niespecjalnie miałem ochotę z niej korzystać. Tym razem postawiono na foodtrucki, co moim zdaniem jest o niebo lepszym pomysłem. W sumie pojawiło się około dziesięciu stanowisk z różnorodnym jedzeniem, na których każdy znalazł coś dla siebie i przede wszystkim znajdowały się one na zewnątrz, co niwelowało problem utrzymujących się zapachów w halach i pozwalało trochę odpocząć uszom. Tuż obok nich postawiono duży namiot z ławami i stołami, gdzie można było bez problemów zjeść, wyrzucić do pobliskich koszty opakowanie i wrócić, a to wszystko bezpośrednio przed wejściem do budynku. Dla mnie duży plus.
Podsumowując, Falkon 2018 dla mnie okazał się jeszcze większym rozczarowaniem niż zeszłoroczny. Poziom był dla mnie niewiele lepszy od Warsaw Comic Conu, który jest naprawdę wyjątkowo słabym wydarzeniem. Mam wrażenie, że tegoroczni organizatorzy mieli za mało doświadczenia i zadanie ich przytłoczyło. Wielka szkoda. Wyciągnąłem z tego nauczkę, żeby nie organizować sobie wyjazdu do Lublina przed opublikowaniem programu. Mam nadzieję, że kolejna ekipa przywróci Falkonowi jego dawną chwałę. Make Falkon great again!
Kilka słów od Marika
Dla mnie był to już siódmy Falkon w życiu i mogę potwierdzić słowa Przema: tegoroczna edycja świeciła pustkami zarówno na korytarzach, jak i w programie. Termin październikowy był dobrym pomysłem, dzięki któremu wyeliminowano problem z temperaturą w namiotach i braku przestrzeni, ale na miejsce pokonanej przeszkody pojawiło się wiele innych. Dlaczego niektóre sale stały puste po kilka godzin dziennie? Może gdyby przyjęto więcej prelekcji, ludzie nie narzekaliby na program, który kiedyś był silną stroną wydarzenia. O większości słowiańskich prelekcji, będącymi powtórkami z Pyrkonu, nawet nie wspomnę. Kiedyś miałem ochotę się rozdwoić, żeby móc uczestniczyć w kilku punktach programu jednocześnie, a w tym roku opuszczałem konwent, żeby pójść na spokojny obiad, do escape roomu, a nawet do kina… Ze smutkiem wtóruję przedmówcy: Make Falkon great again!