Książki starego czy nowego kanonu?

Pamiętacie te morza wylanych łez przy okazji skasowania starego kanonu? Nie powiem, też zrobiło mi się przykro – w końcu to całe lata poznawania ukochanego uniwersum, a Mary Jade nie odżałowałam do teraz. Zresztą, może i dobrze, że jakąś piętnastoplanowa postać nie została ochrzczona tym imieniem tylko dla usatysfakcjonowania fanów… W końcu Thrawn powrócił – wprawdzie nie jako Dziedzic Imperium, ale znowu jest kanoniczny.

Od tego czasu minęło już dobrych kilka lat i… wiecie co? Naprawdę mam wrażenie, że wyszło to przynajmniej książkowym Star Wars na dobre. Oczywiście, każdy pewnie ma swoje indywidualne odczucia, ale dla mnie zmiana jest właśnie „dobrą zmianą”. Dlaczego? Ależ to oczywiste, drogi Watsonie.

Kupowałam książki starwarsowe mniej więcej do Nowej ery Jedi. W swojej kolekcji mam i Ślub księżniczki Lei, i Kryształową gwiazdę, i Dzieci Jedi. Wszystkiemu dawałam radę… do pewnego momentu. Nastąpił przesyt. Przesyt, ale i nuda. Ileż razy można czytać o kolejnej potyczce z pozostałościami Imperium? Oczywiście, ten wątek dobrze poprowadzony może sprawić czytelnikowi mnóstwo radości – tak było chociażby z Trylogią Thrawna, choć możliwe, że tutaj zadziałał efekt wygłodzenia. Kolejne postaci imperialne i pomysły na wskrzeszenie grozy w mundurach okazały się średnio udane, czasami wręcz karykaturalne, tak na poziomie obecnych Rebeliantów. Zsinj czy początkowa Daala nie potrafili przywrócić poczucia tego, co w filmowym Imperium było najciekawsze. Próby zastąpienia ich wyłażącymi spod każdego kamienia Sithami też, szczerze mówiąc, wyszły niespecjalnie. Ustartrekowienie Gwiezdnych wojen podróżami w czasie, by tylko uzasadnić kolejnych Sithów wywołało u mnie ból głowy od facepalmów. A atak nieoczekiwanego zagrożenia spoza galaktyki…

Nie zrozumcie mnie źle, koncept Yuuzhan Vongów był po prostu fantastyczny. Wreszcie, obcy, którzy są naprawdę obcy – inna technologia, inne wierzenia, inne postrzeganie świata, dodatkowo niewidzialność w Mocy – pomysł absolutnie doskonały. Tylko… tylko właściwie nie do końca wykorzystany, przynajmniej dla mnie. Przecież to był doskonale zapowiadający się Koniec, nawet Wielka Rodzina nie pozostała bezpieczna – ginie Chewie, ginie Anakin… Ale niestety, w pewnym momencie Nowa Republika musiała się odbić od dna i pokonać najeźdźców. Owszem, dało to piękny punkt wyjścia dla takiego chociażby komiksowego Dziedzictwa. Ale i w Dziedzictwie główny Sith znowu wychynął spod kamienia i jak w Dynastii czy innej Esmeraldzie okazał się dziwnie znajomy.

Stary kanon w pewnym momencie nie potrafił już niczym zaskoczyć – nieustający recykling tych samych pomysłów i zagrożeń sprawiający, że ciężko, przynajmniej mi, było wykrzesać z siebie jakikolwiek entuzjazm do nowej opowieści. Oczywiście, zdarzały się perełki, regularnie wracam chociażby do Trylogii Dartha Bane’a, ale skutecznie niszczono i tematy samograje, jak to się stało z Gwiazdą Śmierci.

Twórcy nowego kanonu mieli przed sobą wielkie wyzwanie i choć pierwsze powieści można określić po prostu jako poprawne, potem sytuacja się nieco zmieniła. Większość z nich jest bowiem zdecydowanie przynajmniej nowatorska – od lat przecież pragnęłam książki gwiezdnowojennej, która byłaby inna, a przy okazji czytalna. Dostałam, co chciałam, w dodatku poświęconą mojemu ulubionemu bohaterowi. Tarkin Luceno to ładny przykład tego, jak można gwiezdnowojenną opowieść rozegrać nieco inaczej. Podobnie zresztą jest w przypadku Katalizatora, powieści bardziej psychologiczno-politycznej. Kiedy zaś sięgnie się po Więzy krwi, sytuacja staje się wręcz idealna. Nowy kanon nie boi się bowiem eksperymentów, co widać chociażby po The Legends of Luke Skywalker. I już dzięki temu jestem w stanie dać mu olbrzymi kredyt zaufania.

 Niesamowicie podoba mi się także, że póki co powieści rozgrywają się w moich ulubionych czasach gwiezdnowojennych – erze Imperium. Nie ukrywajmy, to czasy, które przyciągnęły nas wszystkich. Podoba mi się, że z czystej radosnej fantastyki, z historii „zabili go i uciekł”, nagle przeszliśmy do spójnej ekonomicznie galaktyki. Aż szkoda, że ostatnio zaczęto tego jednakowoż fabularnie nadużywać (Ahsoka).

Co więcej, wreszcie zauważono, że „wojny” mają dwie strony – nareszcie doczekaliśmy się przedstawienia punktu widzenia Imperium, a najlepiej widać to w Oddziale Inferno. Tak, ludzie naprawdę mieli powody, by uznać rządy Imperium za rozwiązanie lepsze niż korupcja i chaos u kresu Republiki. Na takie urozmaicenie przyszło nam jednak trochę poczekać.

Oczywiście, stary kanon tworzono przez długie lata, nowy, póki co, przez kilka ostatnich. Możliwe, że za jakiś czas nastąpi pewien przesyt i powrócą problemy starego kanonu – trochę widać to w przypadku drugiej części Thrawna Timothy’ego Zahna, napisanej chyba tylko dlatego, by odciąć kupony od znakomitej pierwszej powieści. Póki co jednak wydaje mi się, że nowy kanon ma do zaoferowania znacznie więcej niż stary. Trzymam kciuki, by tak już pozostało. A Wy?