O „Tarkinie” słów kilka

Jakiś czas temu Yako popełnił recenzję Tarkina, zarzucając tej książce, że jest nudna, słaba i przedstawianiezbyt wiarygodną historię. Do tego została paskudnie, niechlujnie wydana. Z tym ostatnim zarzutem polemizować nie mam zamiaru, bo to ze wszech stron prawda – do braku redakcji dorzuciłabym brak korekty, bo jeśli brakuje w zdaniu przecinka, jestem w stanie to przeżyć. Jeśli zabrakło całej sylaby w słowie, już nie do końca. Niestety, nie jest to tylko przypadek Tarkina, wszystkie wydawnictwa rzuciły się na książki spod znaku Star Wars jak sępy na padlinę, słusznie zakładając, że jeśli nie zarobią na nich teraz, to kiedy…? Wyłam do Księżyca, czytając Księżniczkę po przejściach, bo tłumacz radośnie stosował określenia w stylu „mieć flirt” zamiast „flirtować” i jeszcze kilka równie uroczych, nie będąc jednocześnie w stanie oddać strumienia świadomości oryginału i to woła o pomstę do nieba! Z kolei przy książce Chrisa Taylora nie zdzierżyła zaprzyjaźniona tłumaczka, która słowa złego o kolegach po fachu zazwyczaj nie powie i usiadła do dzieła z ołówkiem, płacząc rzewnie nie dość, że nad poziomem przekładu, to wydawnictwa – za to monumentalne dzieło zabrał się wszak Znak! Przykre to, ale prawdziwe: perspektywa zarobku jest zbyt kusząca, by wykosztowywać się na korektę czy redakcję. Fan kupi wszystko. Mam nadzieję, że z czasem będzie lepiej, bo inaczej nie pozostanie nic innego, niż tylko modły o niski kurs dolara i zakupy na Amazonie. Co jednak mają powiedzieć fani, którzy nie władają językiem Szekspira na tyle dobrze, by pokusić się o to samo? Taka praktyka uderza przede wszystkich w nich!

Wracając jednak do naszych baranów… Yako zarzuca powieści, że jest tak nudna, że już w tydzień po przeczytaniu książki nie pamięta, o czym była. Nic się nie dzieje, fabułka prosta i bez polotu, a do tego jeszcze retrospekcje, które są mało wiarygodne i nic nie wnoszą. No cóż, recenzja to taka forma artykułu, w którym można być bardzo subiektywnym, nie będę z tym zatem polemizować, przedstawię jednak swój punkt widzenia. Również bardzo subiektywny, choć w gruncie rzeczy ciężko będzie ten tekst nazwać recenzją.

Fabuła Tarkina jest prosta i nieskomplikowana – to prawda, wszystko oscyluje wokół porwania tarkinowego statku i próby zdyskredytowania gubernatora przez grupkę dysydentów. Jednak nie jest to zwyczajny pościg, przy którym człowiek ziewa i zastanawia się, ile jeszcze statków zmienią główni bohaterowie i jak właściwie dopadną złoczyńców. Nie. Bo tutaj przychodzą nam z pomocą właśnie te „niewiarygodne i nudne” retrospekcje. Sięgają nie tylko młodości Tarkina na Eriadu, ale i na kolejnych uczelniach i w kolejnych siłach zbrojnych i one właśnie – przynajmniej dla mnie – stanowią esencję tej książki. Znam kilka osób (pozdrowienia dla Przemo!), które podobnie jak Yako uważają, że wydarzenia z dzieciństwa i młodości wielkiego moffa, doprowadzające go do próby na Cierniu czy jednego z najwyższych stanowisk w Imperium są absolutnie wydumane i w żaden sposób nie zaprowadziłyby młodego Wilhuffa tam, gdzie się znalazł. Czy aby na pewno? Młody dzieciak z wpajanym od małego przekonaniem, że tylko to jest w życiu pewne, do czego dojdzie się samemu, którego nieznani krewni od razu rzucili na głęboką wodę, każąc wypatroszyć świeżo zabite zwierzę… Którego każdy krok na eriadowskim Płaskowyżu to balansowanie między śmiercią a życiem… Taki człowiek uczy się samodzielności i tego, że wygrywa najsilniejszy. Potem – że wygrywa ten, który jest w stanie kontrolować wszystkie okoliczności i wpłynąć na to, co się wokół niego dzieje. W służbie floty systemowej nauczył się wytrwałości i tego, że jedynie brak litości i dawanie przykładu może doprowadzić do opanowania chaosu, jaki rodzi się z braku żelaznej ręki i nadmiernie rozbuchanej demokracji.

Pokazane nawet jak dla mnie nieco zbyt pobieżnie stosunki z Palpatine’em (przypominam, że to tutaj po raz pierwszy poznaliśmy imię Imperatora) tłumaczą, dlaczego właśnie ten człowiek, a nie setki innych jemu podobnych skończył tam, gdzie skończył… To wszystko składa się na przepiękną układankę, która sprawia, że nagle patrzymy na wielkiego moffa pragnącego odzyskać swój statek zupełnie pod innym, nowym kątem. Zaczynamy go szanować. A niejako przy okazji – szanować Imperium. I to dzieje się nie tylko u tak zdeklarowanej Imperialistki jak ja. Mam koleżankę, Rebeliantkę sercem i duszą. Postanowiła przeczytać Tarkina, bo przecież „wroga trzeba znać” i potem, płacząc niemal, relacjonowała mi swoją lekturę: „Wiesz, ukradli ten statek, wymknęli się Vaderowi i Tarkinowi, zaczęli atakować, wymykać się, a ja tymczasem obgryzałam paznokcie. Kiedyż wreszcie Tarkin ich dopadnie i ukarze? Tego się nie robi takiemu człowiekowi! I dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, komu ja właściwie kibicuję…” Acha. Dokładnie tak. Pomysł głównej osi fabularnej książki to rzeczywiście pomysł na 80-stronicowe opowiadanie, ale to zaledwie jej oś. Sercem jest coś zupełnie innego.

Wolno rozwijająca się i tocząca akcja… Jasne, nie ma strzelaniny co druga strona, jest za to czas na zastanowienie się, na te pomienione retrospekcje. Naprawdę nie widzę potrzeby, by każda książka, każdy komiks, każdy film rozgrywały się w tempie przejażdżki na rollercoasterze. Wręcz przeciwnie – jest to bardzo przyjemna odmiana od montażu i scenariusza w tempie teledysku stacji MTV.

Wiem, że jednym z zarzutów wielu osób, pojawiającym się również u Yako, jest kreacja Mrocznego Lorda jako tego, który „dyskutuje” z Tarkinem, zamiast – jak Lucas przykazał – rzucać groźne onelinery i równie groźniełypać spod maski. No tak, tutaj jesteśmy znowu przy dosyć osobistym odbiorze postaci i rozumiem, że to może się komuś nie podobać. U mnie działa to zupełnie inaczej. W moim headcanonie Mroczny Lord współpracował z innymi ludźmi, nie był jedynie maszyną do zabijania na usługach Imperatora. Żeby skutecznie współpracować nie da się jedynie straszyć i grozić, trzeba rozmawiać, dyskutować, nie tylko wydawać rozkazy. I nie widzę najmniejszego powodu, by Vader nie rozmawiał od czasu do czasu z kimś, do kogo czuł niechętny wprawdzie, ale zawsze, szacunek. Przez całą książkę przewija się motyw tego, że Tarkin domyśla się, kto znajduje się w środku czarnej zbroi. Myślicie, że Vader tego by nie wiedział? Tarkin i Skywalker współpracowali już wcześniej, może nie nazbyt szczęśliwie (sprawa Ahsoki), ale widzieli siebie w akcji i jeśli nawet się nie lubili, szanowali się jako profesjonalistów. To raz. Dwa – Imperator nakazał obu tym indywidualistom współpracę. Zarówno dla moffa, jak i dla Lorda Sithów słowo Imperatora było najwyższym prawem. Mogło im się to nie podobać, ale współpracować musieli. Łapka w górę, kto nigdy nie zamienił kilku słów na tematy pozapracowe i pozaszkolne nawet z ludźmi, których nie znoszą i nie szanują. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Vader i Tarkin też byli tylko ludźmi. Dlatego ja to całkowicie kupuję. Plus, jak wspomniałam, „mój” Vader nie tylko używa kija, używa też marchewki. Co jest zdecydowanie lepszym rozwiązaniem, niż tylko grożenie.

Tym, co jednak dla mnie wyróżnia książkę na tle wszystkiego starwarsowego, co ostatnio wpadło mi w łapy, jest to, że przywróciła mi Gwiezdne wojny. Zrobiła to, czego nie był w stanie dokonać Epizod VII. Nie porzuciłam z dnia na dzień wszystkiego innego, w czym siedzę, na czele z pewnym serialem o dwóch braciach walczących ze złem, ale powoli zepchnęłam to na drugi plan. Na pierwszym planie są teraz Star Warsy. Specyficznie jednak. Nie przytuliłam nagle do serca Kylo Rena i Poe Damerona, skupiłam się na klasycznym okresie, na okresie Starej Trylogii, a konkretnie na Imperium. I to z naprawdę zdwojoną siłą, niczym wodospadu w reklamach. Imperium pokazane w Tarkinie to Imperium, jakim się zafascynowałam, nieletnią będąc. Imperium okrutne, ale nie głupie, rządzone i dowodzone przez ludzi mających nieco oleju w głowie; Imperium, którego szturmowcy trafiają do celu, potrafią też zrobić to, co do nich należy i nie dają sobie skakać smarkulom w zbroi mandaloriańskiej po hełmach… To wreszcie Imperium kompetentne. I to przywróciło mi magię, której poddałam się jako dzieciak, a która ostatnimi czasy nieco się rozmyła. W opowieści jest jeszcze Moc, tylko tej Mocy nie należy przefiltrowywać przez poprawność polityczną (w końcu to totalitaryzm i mam tego pełną świadomość) czy wiek odbiorców (jest powód, dla którego trafia do mnie Tarkin, a nie trafiają Rebelianci).

Oczywiście, nie ukrywam, że powodem, dla którego Tarkin jest dla mnie pozycją obowiązkową, jest główny bohater. Miałam hopla na punkcie wielkiego moffa niemal od pierwszego obejrzenia Nowej nadziei. Potem doszedł mi wielki szacunek dla Petera Cushinga jako aktora, dla wszystkich jego kreacji, zwłaszcza w niezapomnianych dziełach wytwórni Hammer (ha, ta scena we Frankensteinie i potworze z piekieł, gdy Cushing skacze na plecy nie komu innemu niż Dave’owi Prowse’owi). Tarkin zawsze był dla mnie symbolem Imperium inteligentnego, Imperium, które rządzi przez strach użycia siły, nie samą siłę, a to przecież stały motyw, znany już od renesansu (o tym też pisałam już całe wieki temu). Niestety, zdaję sobie sprawę z tego, że jestem w mniejszości i dlatego zgrzytałam zębami, widząc kreację Tarkina chociażby w Gwieździe Śmierci, która jest książką… nienajlepszą. Powieść Luceno przywróciła mi wiarę w to, że można spojrzeć na drugą stronę konfliktu niejako inaczej – nie tylko na tych złych, bezlitosnych morderców, ale jak na ludzi, którzy też w coś wierzyli. Wierzyli, że tylko Palpatine i skoncentrowana władza są w stanie zaprowadzić porządek, ukrócić samowolę piratów i bandytów na rubieżach Galaktyki… Poproszę więcej!

PS: Tarkin spowodował też jeszcze jedno. Moi znajomi na FB boją się teraz otworzyć lodówkę – wszędzie czyha na nich wielki moff.