Rok hejtu i zwycięstwa tego, co w fandomie najgorsze – rok „Ostatniego Jedi”

Od premiery Ostatniego Jedi minął już ponad rok, a dyskusje o filmie i reakcji na niego nie cichną. Jak po roku oceniamy film i wszystko to, co się wokół niego działo?

Cathia

Tak, minął rok od premiery Ostatniego Jedi, a ja nadal bardzo żałuję, że nie mogę w sobie obudzić tego przyjemnego wrażenia, jakie pozostawiło we mnie pierwsze obejrzenie filmu. Odczucia, że nie było idealnie, ale w sumie wpadłam do dawno niewidzianych znajomych, zobaczyłam, co u nich słychać, teraz możemy się znowu zobaczyć za kilka lat. Tak, ja wiem, samo w sobie niezbyt satysfakcjonujące, jeśli mowa o Star Wars, ale i tak znacznie lepiej niż w przypadku Epizodu VII.

Tymczasem dzień później trafiłam na seans po raz drugi i wyszłam z niego znudzona i niemal śpiąca („dramatyczna” ucieczka w Canto Bight). To ewidentnie jest film na raz. Smutne. Bardzo smutne, a przecież miłość do Star Wars we mnie wcale nie umarła, bo nadal jestem żywo zaangażowana w uniwersum, połykam książki, komiksy, zachwycam się spin-offami.

Tym bardziej przeraża mnie to, co się stało wokół tego – bardzo przecież nijakiego filmu. Hejt, wojna, wyzywanie aktorów… Tak, to może być efekt rozczarowania, ale dlaczego właśnie taki… niedojrzały? Czyżby tak kończyło kierowanie się epizodów do każdego możliwego odbiorcy? Tak, fandom bywa toksyczny, ale żeby aż tak? Przykre to.

Nadiru

Gdy w rok po premierze słyszę tytuł Ostatni Jedi, pierwsze na myśl przychodzi słowo „hejt” – i to jest najbardziej smutna z rzeczy, którą sobie niedawno uświadomiłem. Film jest dla mnie niezmiennie świetny, ba, chociaż na przestrzeni ostatniego roku coraz mniej robią na mnie wrażenie najbardziej szokujące momenty, to przekonałem się do tych elementów, które za pierwszym czy drugim razem nie przypadły mi do gustu. Więcej, powiedziałbym nawet, że jeszcze lepiej zrozumiałem i w pełni zaakceptowałem wybory fabularne twórców Star Wars (bo wychwalanie pod niebiosa czy zwalanie całej winy na samego tylko Riana Johnsona to gruba przesada). Tyle, że film to jedno, a reakcja na niego, szczególnie wykrzywiona przez hejterów narracja o tym, jak to wszyscy go znienawidzili, to co innego.

Wbrew twierdzeniom tychże hejterów, film ani nie był porażką finansową, ani też nie został przyjęty tak negatywnie, jak chcieliby tego oni sami pisałem o tym tuż po premierze, i choć liczby są już siłą rzeczy inne, reszta artykułu jest dalej aktualna. Problem w tym, że ta najbardziej wokalna mniejszość, której Epizod VIII skrajnie się nie spodobał, robi absolutnie wszystko, by utwierdzić innych w przekonaniu, że taka jest dominująca opinia większości widzów i fanów. Ostatni Jedi przez to, jakich wyborów fabularnych w nim dokonano, wywlókł na wierzch wszystko to, co w fandomie Star Wars jest najgorsze. Stał się katalizatorem gniewu i hejtu tej części fanów, którym nie podobają się rządy Kathleen Kennedy, fabularny kierunek nowego uniwersum, czy rosnąca obecność kobiet i różnych mniejszości w Star Wars, a którym zaczęło się wydawać, że są głosem całego fandomu. Nie sposób z tym walczyć.

I tu przejdę do tej bardziej osobistej kwestii dotyczącej Ostatniego Jedi. Przez kilka pierwszych miesięcy sporo pisałem o Epizodzie VIII, sporo udzielałem się w tzw. social media. I z każdym kolejnym tygodniem moja chęć do tego malała. Każda moja dyskusja z ludźmi niechętnymi Ostatniemu Jedi kończyła się ubliżaniem mojej osobie. Każda jedna, bez wyjątku. A zaczynałem rozmowę tylko z takimi, którzy na początku wydawali się umiarkowani i cywilizowani. Do tego stopnia zniechęciło mnie to do pisania i komentowania, że w końcu przestałem to robić. Może gdyby to tylko dotyczyło Epizodu VIII, machnąłbym ręką, ale jestem też mocno zaangażowanym fanem Star Treka, i całkiem podobnie było też z reakcjami na Star Trek Discovery. Krótko mówiąc, hejt wygrał. I dlatego, choć Ostatni Jedi sam w sobie jest cudowny, to jednak ta pierwsza myśl skupia się tylko na tym, co złe…

Jedi Przemo

Po ogromnym zawodzie, jakim było dla mnie Przebudzenie Mocy nie spodziewałem się, że Epizod VIII mi się spodoba. Ba, szedłem na niego bardziej z kronikarskiego obowiązku, niż z chęci. O tym, jak wielkie było moje zaskoczenie niech świadczy fakt, że nawet taksówkarzowi w drodze powrotnej zacząłem opowiadać, że Ostatni Jedi bardzo mi się podobał! Oczywiście, film ma swoje wady jak zbędny i fatalny wątek Finna i Rose, latająca Leia czy ponowne pójcie po linii najmniejszego oporu przez Williamsa, ale wreszcie otrzymaliśmy coś nowego! Wreszcie historia była angażująca i wprowadzała powiew świeżości, a nie kopiowała wszystko delikatnie tylko zmieniając. Byłem nawet w stanie kupić postać Kylo Rena, który jest dla mnie najgorsza postacią poprzedniej części! Jednak jeszcze większym szokiem okazała się reakcja fandomu…

Niestety, ale ja nie odniosłem takiego wrażenia jak Nadiru, że jest to po prostu głośna mniejszość. Hejt i powszechną nienawiść do Ostatniego Jedi widziałem praktycznie wszędzie. Jedyne, co dostrzegłem, to to, że całkiem sporo z tych osób (z kompletnie niezrozumiałych dla mnie przyczyn) wychwala Przebudzenie Mocy. Od dawna wiedziałem, że fandomy (zwłaszcza starwarsowy) są pełne toksycznych ludzi, ale takiego morza jadu nigdy nie widziałem. Czym innym są drobne złośliwości i wbijane szpilki, a czym innym niektóre reakcje. Jak podłą istotą (bo na pewno nie człowiekiem) trzeba być, żeby w życzeniach urodzinowych życzyć komuś wszystkiego, co najgorsze, bo się nie spodobało jego dzieło? Jak wolny od myślenia może być czyjś „mózg”, żeby szkalować aktorkę, za to, że zagrała dokładnie tak, jak miała zagrać? Postać Rose była fatalna i niepotrzebna, ale atakowanie aktorki i to jeszcze z podtekstem rasistowskim jest zwyczajnie obrzydliwe. Fandom pokazał swoje najgorsze oblicze i było mi zwyczajnie wstyd się przyznać, że jestem fanem Star Wars. Kolejna ciekawostka – wiele z tych osób to tzw. „fani od zawsze”, czyli od jakichś trzech lat, gdy Gwiezdne wojny znowu stały się modne.

Ostatnią smutną dla mnie rzeczą była reakcja kierownictwa marki, które milcząco przyznało rację hejterom i pokazało, że wystarczy głośno i szeroko opluwać wszystko i wszystkich, którzy są związani z Ostatnim Jedi, by wrócić do schematów Przebudzenia. Zwiastuje to choćby powrót Abramsa w Epizodzie IX, na który zwyczajnie przestałem czekać. Znowu będzie bezpiecznie, znowu będą kalki – pewnie otrzymamy słabszy Powrót Jedi w nowoczesnej oprawie. Po świetnym Rogue One i świeżym The Last Jedi miałem nadzieję, że będzie tylko lepiej. Okazuje się jednak, że wystarczy głośno narzekać, żeby decydenci wrócili do strefy komfortu. Bardzo smutne.

Wixu

Kiedy wychodziłem z pokazu przedpremierowego Epizodu VIII, zadzwoniłem do brata i opowiadałem mu z przejęciem o tym, jakie świetne wrażenie zrobił na mnie Ostatni Jedi. Minął rok od tego czasu i sam się zastanawiam, skąd wzięło się moje podekscytowanie. Może chodzi o to, o czym pisała Cathia? Że to film „na raz”, a powtórne seanse obdzierają go z tego, co dobre? Sam nie potrafię tego jednoznacznie określić. Wiem jednak jedno: Ostatni Jedi mógł być znacznie lepszy. Udowodnił, że dobra fabuła – mimo pewnej umowności – jest w świecie starwarsowym niezmiernie ważna. Na ten element zwrócił mi uwagę w wywiadzie Chris Avellone, który mocno zasugerował, że historie nowych filmów kuleją.

No bo tak, totalną głupotą jest motyw pościgu, który ciągnie się przez niemal cały film i jest tylko pretekstem, aby nasi bohaterowie mieli swoje osobiste wątki fabularne. Doceniam kunszt scenografii i stworów w Canto Bight, ale cała akcja Finna i Rose jest zwyczajnie zbędna. Dodajmy do tego śledzenie w nadprzestrzeni i inne głupoty… Źle, po prostu źle. Mam ewidentny problem z pościgiem, bo to chyba jedyny element filmu, który mi naprawdę przeszkadza, ale przeszkadza tak strasznie, że obrzydza seans. Trochę mnie dobija, że ten fragment opowieści determinuje odbiór całości, która ma przecież mnóstwo miodnych momentów! Po pierwsze wątek Luke’a, po drugie walkę z gwardzistami, po trzecie pięknie wykreowaną planetę Crait. Tylko cóż poradzić, że nie umiem się tym właściwie cieszyć, bo w głowie mam „Supremacy” i resztę niszczycieli, które plumkają laserami lecącymi dziwną parabolą w stronę „Raddusa”. Jak również durne tłumaczenia, że statki Najwyższego Porządku nie mogą dogonić Ruchu Oporu, mimo, że TIE Fightery w pewnym momencie robią to na luzie… Ja bardzo chcę lubić ten film, ale chyba do końca nie potrafię.

Zostawiając samą produkcję, boli również to, co stało się z fandomem. Zawsze istniały w nim różne podziały, ale liczba hejterów, która wypłynęła do sieci i zaczęła bojować, przerósł wszelkie oczekiwania. Stała się rzecz dotąd niespotykana: ludzie pałający nienawiścią do Epizodu VIII czy też szerzej do „disneyowskiego Lucasfilmu”, obrzydzili Gwiezdne wojny normalnym, pozytywnym fanom. Takim jak ja. Chociaż śledzę uniwersum, czytam komiksy i książki, to coś wygasło. Swoje dołożył film, ale mam wrażenie, że jad, który sączy się z ust krytyków, jest obrzydliwy i wpływa na innych. A szkoda, bo przecież to prosta sprawa: nie podoba się, nie oglądaj.

Suweren

Można go kochać, można nie lubić, ale nie można zaprzeczyć, że Ostatni Jedi jest najbardziej kontrowersyjnym filmem w historii Star Wars. Od premiery dzieła Riana Johnsona minął rok, a przeglądając fora i grupy dyskusyjne w Internecie nadal można się natknąć na zażarte wymiany poglądów na jego temat.

Sam w sobie, film chyba nie jest tak zły, jakim spora rzesza hejterów chciałaby go widzieć. Niestety, nie jest też tak dobry, jak optymistycznie nastawieni fani go postrzegają. Jak to zwykle bywa, prawda leży gdzieś pośrodku.

Wizualnie Ostatni Jedi zachwyca. Scenariuszowo niestety już nie – zdarzają się luki w fabule, a charakterystyczna dla starwarsowych produkcji umowność została wzniesiona na wyższy poziom. Jednak to nie to jest najczęstszą przyczyną sporów w fandomie, który, jak pokazało dzieło Johnsona, jest niezwykle podzielony i niestety bardzo toksyczny. Największe kontrowersje rodzi bowiem wykorzystanie pojawiających się w produkcji postaci. Dotyczy to tak nowych (Rose, Holdo, DJ), jak i starych i dobrze znanych twarzy (Luke Skywalker).

Nie zamierzam tu próbować rozstrzygać sporów, które, jak pokazał miniony rok, są chyba nierozstrzygalne. Szczególnie, jeśli agresja i „gwiazdorzenie” biorą górę nad taktem i zdrowym rozsądkiem – tu niestety nagana należy się krytykującym film. W większości są to bowiem ludzie, którzy nie przedstawiają żadnych argumentów, tylko wylewają kubeł pomyj na twórców, aktorów i rozmówców. A cierpi na tym wizerunek całego fandomu. Szkoda.

Na koniec tego przydługiego wywodu jeszcze jedna refleksja: żyjemy w ciekawych (i może nieco dziwnych) czasach. Bo kimże jest teraz fan Star Wars? Dawniej, nawet jeśli coś (a nawet wiele „cosiów”) się komuś nie podobało, był w stanie to przełknąć. A nie były to wcale rzeczy błahe – wystarczy przypomnieć sobie krytykę Trylogii Prequeli. Fan Star Wars był jednak z tą franczyzą na dobre i na złe. Krytykował, marudził, ale starał się też dostrzegać pozytywy, chwalić to, co było dobre, dostrzegać odcienie szarości – nie patrzył w kategoriach czarne-białe. A teraz? Niestety, w dyskusjach na temat Ostatniego Jedi padają skrajne stwierdzenia, nie ma otwarcia na dialog, nie ma mowy o tym, że „coś” w tym filmie było dobrego, a „coś” złego. Ludzie tworzą swoje własne, alternatywne wersje filmu. Nie ma szacunku do twórców. Nie padają stwierdzenia: „Nie podoba mi się to, ale to przecież nadal Gwiezdne wojny. Lubię, czekam, może w następnym Epizodzie będzie lepiej”. Najczęściej widać postawy typu „z nami albo przeciwko nam”. A jak mawiał Obi-Wan, „tylko Sith przemawia w ten sposób”. Dlatego pytam: co to obecnie znaczy, być fanem Star Wars? Czy ci mityczni „prawdziwi fani”, jak to często w dyskusjach ludzie lubią się określać, to w rzeczywistości ginący gatunek?

Taraissu

Gwiezdne wojny towarzyszą mi niemal od zawsze. Czasem mam ich dość i potrzebuję zapomnieć, że istnieją, a czasem czuję, że brak tego uniwersum w moim życiu generuje pustkę, której nie da się zapełnić niczym innym. Był też czas, konkretnie to zaraz po utworzeniu Legend, gdy naprawdę byłam zmęczona odległą galaktyką. Kiedy okazało się, że Star Wars wraca do kin w zasadzie nie miałam oczekiwań. Może właśnie dlatego Przebudzenie Mocy zrobiło na mnie tak ogromne wrażenie, bo obudziło na nowo emocje o których istnieniu zapomniałam? Podobną strategię zastosowałam przed premierą Ostatniego Jedi, dzięki temu do kina szłam otwarta na niemal każdy scenariusz (liczyłam się również z tym, że mogę poczuć gorzkie rozczarowanie). Pamiętam to uczucie, gdy pierwsze sceny przyniosły konsternację. To był moment decydujący (podobnie jak w Łotrze 1 scena, gdy poznajemy Cassiana Andora i mroczną stronę rebeliantów), gdy widz film akceptował i śledził dalsze wydarzenia z otwartą głową lub odrzucał i męczył się aż do napisów końcowych. Osobiście dałam się ponieść wizji twórców Epizodu VIII i bawiłam się naprawdę nieźle (a gwarantuję, że wysiedzieć w kinie w dziewiątym miesiącu ciąży to nie lada wyzwanie). Ostatecznie udało mi się zobaczyć film w kinie dwa razy. I chociaż Ostatni Jedi wydaje się nieco „wyboisty” pod względem budowania napięcia, ma też kilka drętwych tekstów, przy których drga mi powieka, to w całości jest zdecydowanie filmem Star Wars. Jestem jednak w stanie zrozumieć, czemu film może się widzom nie podobać. Zastanawia mnie tylko, po co marnować czas i energię na rozpisywanie się na temat tego, że film nie podoba się komuś aż tak bardzo. I tu docieramy do nowego-starego zjawiska w fandomie Star Wars czyli tzw. „hejtu”.

Powiedzmy to bez owijania w bawełnę: fani Gwiezdnych wojen narzekali na Star Wars od zawsze. Byli największymi krytykantami i najgorliwszymi wrogami Gwiezdnych wojen. Drwili, wyszydzali i deprecjonowali przedmiot swojego uwielbienia, stając się tym samym jego największymi wrogami. Ale skala zjawiska nigdy nie zataczała tak szerokich kręgów, jak w tej chwili. Dlaczego? Ano dlatego, że grono fandomu do niedawna zasilali głównie mocno zaangażowani odbiorcy, którzy jednak Gwiezdne wojny kochali, a grupa sama weryfikowała, kto zasługiwał na posłuch, a kto nie. Wraz z powrotem franczyzy do kina grono fanów nagle zaczęło się powiększać w zastraszającym tempie bez żadnej kontroli fandomowej starszyzny, a każdy widz chciał mieć te nowe Gwiezdne wojny skrojone na swoją miarę. Mnogość potrzeb i wyobrażeń skumulowała się, przez co nieunikniona była eksplozja emocji, napędzana dodatkowo dynamicznie rozwijającymi się social mediami. To nie jest tak, że Star Wars wzbudzają tyle kontrowersji. To czasy obecne charakteryzuje mocny dualizm opinii i myślenie w kategoriach swój-obcy. Zatem albo myślisz to, co my albo nie, a jeśli nie myślisz tego, co my to oznacza, że nie jesteś jednym z nas, bo tylko prawdziwi fani (czyli my) wiemy, co jest dobre, a co złe. Jako etnolog jestem szczerze zafascynowana, jak ten pierwotny system chroniący niegdyś tożsamość i zapewniający bezpieczeństwo danemu plemieniu wyewoluował w świecie fandomów medialnych. Zaangażowani widzowie w trakcie tej walki o posiadanie racji, zatracili sens chodzenia do kina dla czystej rozrywki. Co więcej, zaczęli szukać winnych temu, że nie potrafią bawić się w kinie i w ten sposób fala hejtu zaczęła dotykać twórców i obsadę. Osobiście uważam, że ten trend będzie się przeobrażał dalej. Chociaż ciężko wyrokować, jaki kształt osiągnie, to nie da się nie zauważyć, iż dalsze losy franczyzy będą toczyły z uwzględnieniem tych skrajnych emocji i ścierających się opinii. Pod tym względem, w perspektywie czasu Ostatni Jedi może okazać się przełomowy.

Mimo wszystko to jednak złudzenie, że nie da się cieszyć Gwiezdnymi wojnami bez skrępowania i hejtu. Ja się nimi cieszę. Ostatni Jedi nie jest wprawdzie filmem bez wad (żaden epizod zresztą nie jest), ale wnosi coś nowego i rozwija uniwersum, czy tego chcemy, czy nie. Dla mnie największą zaletą filmu jest rozbicie akcji i wiwisekcja większej liczby bohaterów, niż do tej pory bywało w kinowych filmach. Jestem zachwycona, że Epizod VIII zamyka w zasadzie wiele wątków i pozwala na zupełnie nowe otwarcie. Osobiście cenię JJ Abramsa i jego powrót uważam za rewelacyjną okazję, by Epizody 7-9 stały się zamkniętą całością. I z każdym kolejnym seansem Ostatniego Jedi utwierdzam się w przekonaniu, że mimo wszystko ten film wygląda dokładnie tak jak powinien wyglądać. Co więcej, nie nudzi się tak, jak nieco wtórne Przebudzenie Mocy (choć wciąż wyśmienite). Ostatecznie ocenię i docenię (lub nie) ten epizod dopiero po zakończeniu trylogii, a póki co cieszy mnie taki jaki jest: zaskakujący, piękny wizualnie, nieco nostalgiczny, trochę nierówny, sentymentalny, zabawny, nieco kontrowersyjny. Hejterom natomiast życzę, aby jednak znaleźli w swoim życiu coś godnego docenienia, bo gniew, jak wiemy, prowadzi na ciemną stronę i do smutnego końca.