Uwaga! Artykuł został pierwotnie opublikowany w maju 2009 roku, trzy lata przed przejęciem Star Wars przez Disneya
Latem 2005 roku Sue Rostoni, osoba dbająca wówczas o ciągłość kontinuum Star Wars, zapowiedziała trylogię książek autorstwa dobrze znanego fanom Michaela Reavesa, a w mniej więcej połowie sierpnia ujawniono tytuł pierwszej pozycji z serii – Jedi Twilight. Poinformowano także, że powieść de facto została już napisana (podobno było to 414 stron manuskryptu), wymaga jedynie redakcji i trafi do fanów w lipcu 2006 roku. Rzeczywistość pokazała jednak, że od momentu napisania do momentu wydania może minąć mnóstwo czasu. Cierpiący na problemy zdrowotne Michael Reaves nie mógł już tak szybko pisać pozostałych dwóch tomów, w związku z czym całe Coruscant Nights przesunięto aż na 2008 rok. Czy na Pogrom Jedi (czyli tenże Jedi Twilight) warto było czekać całe trzy lata? Przed lekturą powieści nie miałem wątpliwości, że odpowiedź jest pozytywna. Spodziewałem się bowiem wielu rzeczy po Reavesie, wsławionym Łowcą z mroku i, napisaną wraz ze Stevem Perrym, dylogią Medstar. No i zawiodłem się trochę.
Rozwlekle, powoli i nieco nierealistycznie, chociaż bardzo ciekawie
Książka jest zadziwiająco przegadana. Lubię opisy przeżyć wewnętrznych bohatera, chcę wiedzieć, co czuje i o czym myśli – ale wszystko musi być podane w rozsądnych proporcjach, adekwatnych do treści książki. A ponieważ poznajemy od środka aż kilka postaci, z powodu rozwlekłości opisów szczególnie cierpi fabuła, akcja zaś postępuje do przodu powoli. Zbyt powoli, jak na powieść (w teorii) detektywistyczną. W Medstarze, który wprost uwielbiam, taki styl bardzo mi odpowiadał, gdyż w końcu nie chodziło w nim o akcję, przeżywanie nagłych emocji i niemożność oderwania wzroku od tekstu. Tutaj to mocno przeszkadza w odbiorze książki. Innym problemem z niektórymi opisami jest ich całkowita nierealność – czy normalny człowiek jest w stanie w ciągu pół sekundy pomyśleć aż o trzech rzeczach i na dokładkę wszystkie rzetelnie przeanalizować? Nie, a niestety w Pogromie Jedi zdarzają się takie fragmenty.
Sama fabuła jest, mimo swej powolności, bardzo zajmująca i wypełniona ciekawymi zwrotami akcji. Michael Reaves przyzwyczaił już fanów, że wszystkie postaci dramatu stykają się ze sobą pod koniec powieści, tworząc niezwykle wybuchową mieszankę – i tak jest też tutaj. Finał książki jest mocno naciągany i obrzydliwie wręcz przesłodzony, lecz wady te bledną przy całkowitym zaskoczeniu, jakie autor nam w pewnym momencie serwuje (oczywiście, wcześniej nie należy wiedzieć, że pewna postać nie pojawi się w następnym odcinku Nocy Coruscant, inaczej z zaskoczenia nici), inteligentnie splatając ze sobą losy kilku bohaterów.
Bohaterowie pierwszoplanowi na medal, drugoplanowi… nie bardzo
Wypadałoby coś więcej o nich powiedzieć. Główne postacie – czyli Nick Rostu, Jax Pavan, I-5 oraz Den Dhur – są zarysowane bardzo dobrze, co poniekąd wynika z przesycenia książki opisami ich myśli. Każda ma wyrazisty charakter, sporo do powiedzenia, i każdej z nich towarzyszą błyskotliwe dialogi, aczkolwiek część z nich może się wydać odrobinę nie na miejscu. Pamiętając jednak, że mamy do czynienia z powieścią detektywistyczno-przygodową, możemy wybaczyć pisarzowi parę potknięć. Szkoda tylko, że bohaterowie drugoplanowi wypadli nieco mniej wyraziście. Zarzut ten kieruję do dwóch istot obcych, Rhinnana oraz Kairda. Owszem, posiadają oni intrygujące osobowości, a ich motywy działań są przejrzyste, niemniej oboje wypadają bardzo… ludzko. Właściwie to gdyby nie fakt, że mamy w tekście wielokrotnie podkreślone, że jeden jest Elominem, a drugi ptakoidalnym Nediji, ktoś mógłby tego po ich zachowaniu czy sposobie myślenia nie poznać. Jeśli chodzi więc o wejście w skórę istot innych niż ludzkie, Reaves nie za bardzo się spisał.
Głównym bohaterem powieści bez wątpienia jest Coruscant, stolica nowopowstałego Imperium oraz ekumenopolis. Szczególnie zwracam uwagę na to ostatnie słowo, pojawia się ono bowiem pierwszy raz w jakiejkolwiek gwiezdnowojennej produkcji, a jest terminem wymyślonym już w latach sześćdziesiątych, by w konkretny sposób nazwać koncept planety-miasta. Pomijając sam fakt określenia tak „Perły Galaktyki”, Michael Reaves odwalił kawał dobrej roboty w nakreśleniu niezwykłego klimatu tej planety i w opisach przeróżnych lokacji, jakie pojawiają się w książce. Czytając kolejne rozdziały, możemy sobie dość dobrze wyobrazić to, co obrazuje nam w formie pisemnej autor – przy czym niekiedy Reaves odrobinę przesadza z tą właśnie wyobraźnią. Trudno jest bowiem zrozumieć, jakim cudem gdzieś na Coruscant miałby istnieć całkowicie opuszczony przez cywilizację obszar, w którym w promieniu pięciuset kilometrów (sic!) nie byłoby ani jednej żywej istoty.
Dziwni Jedi, czyli kilka mniejszych wad
Skoro dotarłem już do części związanej z „recenzenckim czepialstwem”, powinienem dać parę przykładów więcej. Trzy elementy Pogromu Jedi irytują mnie niepomiernie i wszystkie wiążą się z tytułowymi postaciami. Po pierwsze, sugestia, jakoby Imperium i sam Darth Vader zaczęli ignorować Jedi po Rozkazie 66 i de facto nie ścigać ich, co w oczywisty sposób kłóci się z całym Expanded Universe (szczególnie wydanym w Polsce komiksem Czystka). Po drugie, przedstawienie Jedi jako beznadziejnie słabych wojowników. Even Piell przegrywa walkę z pięcioma zwykłymi szturmowcami-klonami, żadnego (!) w trakcie walki nie zabijając. Podobnie jest też z Jaxem Pavanem, który obawia się starcia z paroma imperialnymi żołdakami. Odejście od mitu Mace’a „Żelazna Pięść” Windu, który własnoręcznie roznosił na kawałki całe armie jest mile widziane, ale nie doprowadzajmy tego do absurdu. Po trzecie, rycerz Jedi tracący nagle, bez powodu, całkowicie kontakt z Mocą. Takie rzeczy się zdarzały, owszem, ale gdy w pobliżu przechadzała się Vergere, Nomi Sunrider miała gorszy dzień albo ktoś trzymał za pazuchą isalamira. Samoczynnie – nigdy.
Moim zdaniem niepotrzebnie zapowiadano Pogrom Jedi jako powieść inną od dotychczas pisanych, z odejściem od typowego spojrzenia na galaktykę oczami Jedi na rzecz wątku detektywistycznego. Być może druga odsłona Nocy Coruscant taka będzie. Pierwszą, niestety, w głównej mierze wypełniają nietrafne przemyślenia, wątki powiązane z polowaniem na Jedi, poszukiwaniami tajemniczego droida oraz nieodłączną w tych czasach rebelią przeciwko Imperium. Jako wstęp do trylogii, Pogrom Jedi, nie jest zły. Jako samodzielna książka… cóż, liczyłem na coś lepszego. Szkoda niewykorzystanego potencjału.
Ocena: 6,5/10