Uwaga! Artykuł został pierwotnie opublikowany w maju 2009 roku, trzy lata przed przejęciem Star Wars przez Disneya
Z jakimi widokami kojarzy Wam się planeta Coruscant, zwana także „Perłą Galaktyki”, jej stolicą, jak też Imperialnym Centrum i Republic/Imperial City? Większość z Was najpierw wskaże na niesamowitą panoramę kilkukilometrowych wieżowców zalanych blaskiem zachodzącego słońca, którą wielokrotnie pokazuje Zemsta Sithów i olśniewające spojrzenie z kosmosu, gdzie Coruscant przypomina gigantyczny, okrągły klejnot. Przed oczami staną Wam gmachy-symbole, Senat Galaktyczny, Świątynia Jedi i tym podobne. Potem jednak przyjdzie czas na Dolne Poziomy, ulice pogrążone w wiecznym cieniu, siedlisko rozpusty, przestępczości i zdegenerowanych istot, które nigdy w swoim życiu nie widziały światła słonecznego. Słowem: całkowite przeciwieństwo „publicznego” wizerunku planety-miasta. Spopularyzowanie ciemnej strony – literalnie i figuratywnie – Coruscant zawdzięczamy przede wszystkim jednej osobie, pisarzowi Michaelowi Reavesowi, który głównym bohaterem swej pierwszej gwiezdnowojennej powieści, Darth Maul: Łowca z mroku, uczynił właśnie podziemia „Stolicy Galaktyki”. Minęło parę lat. Autor, po udanej współpracy ze Stevem Perrym, postanowił powrócić na swoje podwórko. Tak powstała trylogia Coruscant Nights (Noce Coruscant).
Wreszcie dostaliśmy powieść detektywistyczną
Zapytacie się – czemu wstęp do drugiej części cyklu piszę, jakbym recenzował pierwszą książkę? Powód jest dość prosty. Uważam, że dopiero Aleja cieni to właściwe rozpoczęcie trylogii, która była zapowiadana przede wszystkim jako seria powieści detektywistycznych. Jak pamiętamy, Pogrom Jedi niewiele miał wspólnego z tym gatunkiem, za to dużo z tytułem nadanym książce. Tym razem zgrana paczka w postaciach ex-Jedi Jaxa Pavana, luzackiego Dena Dhura, unikatowego droida I-Five, poważnej Laranth Tarak oraz pedantycznego Rhinanna naprawdę ma do rozwiązania zagadkę kryminalną; polowanie na Jedi jest teraz tylko wątkiem pobocznym. Czy wyszło to powieści na dobre? Myślę, że tak. Poprzednia książka cierpiała na przewlekłą akcję, dłużyzny i inne podobne mielizny. Tym razem mamy do czynienia z dość szybkim tempem, co jest ciekawe zważywszy na znacznie mniejszą liczbę i długość różnorakich pojedynków, bijatyk oraz walk.
Nie da się ukryć, że styl Reavesa zdecydowanie się poprawił. Dialogi brzmią zabawniej (i nie brzmią tak często cliche), opisy rozmyślań nie są już przegadane, a czytelnik czuje podczas lektury większe emocje niż poprzednio. Mimo to fabuła nadal jest najsłabszym ogniwem powieści. Pisarz poprowadził wątek detektywistyczny w sposób nie dający odbiorcy absolutnie żadnych szans domyślenia się, kto jest zabójcą. Odnoszę wrażenie, że Reaves powinien był poświęcić więcej objętości książki na tę postać i ogólnie całą zagadkę. Z drugiej strony takie rozwiązanie gwarantuje pełne zaskoczenie, czego nie da się powiedzieć o reszcie fabuły. Jest ona przewidywalna do bólu, zwłaszcza w części przeznaczonej kapitanowi Typho oraz Aurrze Sing. Wiem, że niełatwo jest utrzymać suspens w sytuacji, gdy istnieje jeszcze trzecia książka Nocy Coruscant, a wiadomo, że pewne postacie po prostu nie mogą zginąć – niemniej moim zdaniem autor mógł się bardziej postarać.
Ciekawe nowe postacie i rozwój starszych
Dotarliśmy do bohaterów, prawda? W Alei cieni otrzymujemy barwną paletę nowych wiodących postaci, jednocześnie zaś te stare, w tym także znane z innych wytworów Star Wars, zostają bardzo dobrze wyeksploatowane. Wyjątkiem od reguły jest wspomniany już Typho, stereotypowy, pozbawiony charyzmy i trochę naiwny dowódca osobistej straży pani senator Padmé Amidali. Jego proste motywy, utajniona miłość do pracodawczyni, i ogromna niedomyślność są wręcz rażące. Ale trudno, bo w zestawie otrzymujemy dwie bardzo interesujące kobiety, Zeltroniankę Dejah Duare oraz bladoskórą łowczynię nagród Aurrę Sing. Pierwsza powala na kolana swoim iście zeltroniańskim zachowaniem i niedwuznacznymi sugestiami, że wszystko da się załatwić „złożeniem wizyty” u właściwej osoby. Druga świetnie reprezentuje nieliczne grono nieimperialnych gwiezdnowojennych kobiet, które są zwyczajnie w galaktyce zepsute do szpiku kości, twarde, nieustępliwe i nie wahają się nikomu odciąć głowy mieczem świetlnym. Do pierwszo- i drugoplanowych postaci dochodzą także bohaterowie trzeciego planu, z których ogromna większość należy do ras obcych, dotychczas nieznanych lub słabo znanych. Prym wiedzie istota określana, wraz ze swoimi ziomkami, Cephalonem. Podoba mi się, że Reaves, jak ostatnio Matthew Stover, nie poprzestaje tylko na humanoidalnych, różniących się od ludzi tylko wyglądem, istot. Ostatnio był z tym u niego problem.
Czas na moje ulubione recenzenckie pastwienie się nad różnymi nielogicznościami i błędami. Dwukrotne lub trzykrotne wspomnienie o wydarzeniach z Mrocznego widma jako odległych o dwie dekady to przewinienie raczej lekkiej kategorii. Ujdzie. Co nie ujdzie, to „kfiatek” w rodzaju Jaxa Pavana, który w swych myślach radośnie odnotowuje fakt, iż Anakin Skywalker poprowadził klony do ataku na Świątynię Jedi. Gdyby naprawdę o tym wiedział, a żaden inny fragment książki na to nie wskazuje – wręcz przeciwnie – zapewne dodałby dwa do dwóch i skojarzył Wybrańca z Darthem Vaderem. To nie jedyny zgrzyt odnośnie Mrocznego Lorda. Michael Reaves całkowicie pokpił sprawę z jego przedstawieniem, tak samo zresztą jak w Pogromie Jedi. Choć Vader pojawia się raptem w paru scenkach, zachowaniem zupełnie odbiega od ustalonego wizerunku tej postaci. O pomstę do Mocy wołają jego groteskowe, jakby wyjęte z innego uniwersum, wypowiedzi. Aż przypomniało mi się niesławne Spotkanie na Mimban, gdzie widzieliśmy bardzo podobnego Vadera.
Kontynuacja lepsza niż pierwsza cześć
Aleja cieni dostarcza czytelnikowi tego, co pierwotnie miał dostarczyć Pogrom Jedi – interesującą opowieść o detektywie-Jedi, który musi wyjaśnić zagadkę morderstwa, w tym samym czasie unikając siepaczy Imperium. Z tego powodu, a także ciekawszych postaci, szybszego tempa, inteligentniejszych zagrywek fabularnych oraz większej dawki niepowtarzalnego klimatu Star Wars, druga część plasuje się na wyższej półce od pierwszej. Nadal Nocom Coruscant doskwierają różne, drobne mankamenty oraz pewna aura nieoryginalności. Trudno jest bowiem zaprzeczyć stwierdzeniu, że dwie dotychczasowe powieści z tej trylogii nie wnoszą absolutnie niczego do uniwersum George’a Lucasa. Nie spodziewam się, by zwieńczenie cyklu cokolwiek zmieniło w tej materii, ale będę przyjemnie zaskoczony, jeśli okaże się inaczej. Wracając jeszcze do recenzowanej pozycji – ogółem, Aleja cieni to bardzo dobra powieść przygodowa, i jako taką mogę ją szczerze polecić każdemu fanowi i niefanowi.
Ocena: 8/10