Zanim Han Solo poznał pewnego starego pustelnika, naiwnego farmera wilgoci i jego dwa zakurzone droidy, przeżył już w swoim życiu wiele. Jego słowa o przemierzeniu wzdłuż i wszerz całej galaktyki nie były rzucone na wiatr. O ile nowy kanon jak dotąd ograniczył się do opowiedzenia pierwszych kluczowych wydarzeń z życia Hana, o tyle w Legendach tych opowieści było znacznie więcej. Najważniejsze z nich składają się na znakomitą Trylogię Hana Solo ś.p. Ann Carol Crispin. Co tu zresztą dużo mówić – te trzy książki to „starokanoniczny” ekwiwalent filmu Solo. Dlaczego wspominam o nich w recenzji komiksu Yaviński artefakt, który pierwotnie wydano w latach 2000-2001 pod nazwą Underworld: The Yavin Vassilika? Bo ten często i gęsto odnosi się do wydarzeń z drugiej części trylogii, Gambitu Huttów i po to… by móc powiedzieć coś pozytywnego o tym komiksie.
Nie mogę sobie przypomnieć innego komiksu Star Wars, który tak by mnie wymęczył. Czytałem Yaviński artefakt, pozycję liczącą raptem pięć zeszytów, przez cztery dni. Nie byłem w stanie za jednym zamachem przebrnąć przez więcej niż 30 stron i przed rzuceniem komiksu w kąt powstrzymywało mnie tylko poczucie obowiązku – i nie mam tu na myśli jedynie konieczność napisania recenzji. Raczej przyświecała mi myśl, by ostrzec jak najwięcej osób przed zakupem tej pozycji. Nie mam pojęcia, jak udało mi się skończyć ten komiks tych kilka lat temu, gdy powziąłem postanowienie przeczytania wszystkich nie-młodzieżowych książek i nieprzeznaczonych dla dzieci komiksów Star Wars z dawnego Expanded Universe.
Co jest nie tak z tym komiksem? Rysunki. W niemal każdym innym przypadku, jaki sobie przypominam, gdy strona graficzna była dla mnie odpychająca, fabuła mogła to uratować. Tutaj? To było niemożliwe. Nawet gdyby scenarzysta wymyślił najwspanialszą gwiezdnowojenną historię – a tak oczywiście nie jest – podejrzewam, że nie zmieniłoby to mojego podejścia do Yavińskiego artefaktu. Głównym grzechem rysunków nieżyjącego już Carlosa Meglii jest panujący na nich… bałagan. W kadrach pełno jest zawsze czegoś. I gdyby to coś było narysowane tak, że nie należałoby się cały czas zastanawiać, na co tak naprawdę patrzymy, byłbym zachwycony. Kreska tego artysty jest mocno karykaturalna, czego nigdy fanem nie byłem (delikatnie ujmując), ale mógłbym nad nią przejść do porządku dziennego w dwóch przypadkach. Po pierwsze, gdyby komiks był z założenia humorystyczny, pastiszowaty czy nawet trochę zabawny, po drugie, gdyby te piekielne kadry nie były tak napakowane ciągle gadającymi postaciami.
Bardzo ciężko jest mi zachować obiektywizm w stosunku do warstwy fabularnej komiksu, który wizualnie tak straszliwie mnie wymęczył, ale postaram się to zrobić – i tym samym jednak powiem coś pozytywnego. Fabuła wlecze się wprawdzie niemiłosiernie, ciągnięta głównie przez nieskomplikowane, w wielu przypadkach zupełnie zbędne dialogi, i na końcu kompletnie nie sposób się połapać, kto kogo chciał orżnąć i wykiwać, ale komiksowi nie można odmówić pewnego przyjemnego zakręcenia. Pewnie ta historia miała być zabawna, jednak nawet dziwna i pokręcona, może niektórych fanów zainteresować. Plusem jest wspomniane obracanie się wokół wydarzeń z Trylogii Hana Solo, a i za kolejny plus wielu fanów uzna wrzucenie do komiksu wszystkich łowców nagród z Imperium kontratakuje.
To jedna z najkrótszych gwiezdnowojennych recenzji, jakie napisałem. Nie ukrywam: dla mnie Yaviński artefakt jest całkowicie niestrawny. Wymordowałem się, czytając go, i nigdy w życiu nie chcę go już oglądać. Obiektywnie rzecz ujmując prawdopodobnie nie jest tragiczny; podejrzewam nawet, że ci, którym rysunki nie przeszkadzają (ba, podobają im się), większą uwagę zwrócą na treść, nie zrażą się, i nawet uznają komiks za całkiem niezły. Osobiście nie polecam tego komiksu w żadnym, nawet najdrobniejszym stopniu. Niezdecydowanym zaś sugeruję wyguglować prace pana Carlosa Meglii i na tej podstawie zadecydować, czy warto się za ten komiks zabrać.