Rebootowy pokaz przeciętności – recenzja „W cieniu Yavina”

W cieniu Yavina jest pierwszym wydaniem zbiorczym legendarnej serii komiksowej nazwanej po prostu Star Wars (tak, identycznie jak ta nowokanoniczna seria). Polskie wydanie, wzorem oryginalnego, zawiera tytułową historię składającą się z sześciu zeszytów, a także dodatkowo krótki komiks Zamach na lorda Vadera (wydany z okazji Free Comic Book Day).

Warto jeszcze na wstępie powiedzieć kilka słów o samej serii. Była z założenia niemal rebootem – twórcy mieli udawać, że jedyną kanoniczną rzeczą jest Nowa nadzieja, tym samym praktycznie nie wymagała żadnej znajomości ówczesnego Rozszerzonego Uniwersum. Niestety, seria nie miała szczęścia – nie tylko nie okazała się zbyt odkrywcza i porywająca, ale przede wszystkich trafiła na okres, w którym prawa do marki wykupił Disney. Nieuchronne było przejęcie komiksów przez Marvela, a dodatkowo później dowiedzieliśmy się o całkowitym wykasowaniu Expanded Universe. Seria nie miała żadnych perspektyw, ale w jakimś stopniu zdołała przedstawić swoją historię.

Fabularne przeciętności

Akcja komiksu rozgrywa się w czasach Klasycznej Trylogii, tuż po zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci. W opowieści występują postacie znane z wielkiego ekranu, w tym oczywiście do bólu wykorzystywana Wielka Trójka. Mało tego, wykorzystywana w sposób nieumiejętny, przynajmniej jeśli chodzi o część jej składu. Najwięcej problemu mam z Hanem, któremu Sojusz powierza ogromną ilość kredytów z misją wymiany ich na dobra rozmaite. Brzmi oklepanie, ale do zniesienia. Do zniesienia, gdyby nie czas akcji, zaraz po Nowej nadziei – kto normalny powierzyłby Hanowi taką misję? Ciężko mi też zaliczyć występ Lei do udanych. Wiele osób (w tym i ja) narzeka na Rey w Przebudzeniu Mocy, że jest „nieco” zbyt obficie obdarzona talentami – tutaj sytuacja jest podobna. Reszta postaci wydała mi się w porządku. Vadera jest mało i w zasadzie nic nie robi, ale źle nie jest. Luke romansuje, niestety, z kimś, kto mnie osobiście nie wydaje się wystarczająco intrygujący.

Całość spajają i doprawiają dobrze zrealizowane walki w przestrzeni kosmicznej. Czuć dynamizm, są akrobacje, wybuchy i kosmiczny złom. Zazwyczaj w tej kolejności. Nie można też zapomnieć o wątku szpiegowskim, który w głównej mierze przykuwał moje zainteresowanie. Jest to temat dość poważny i cenię sobie poruszanie takich kwestii.

Rysunkowe przeciętności

Rysunki wykonał Carlos D’Anda i spisał się nieźle. Twarze postaci filmowych pozostawiają sporo do życzenia (choć mamy kilka chlubnych wyjątków jak Vader, Chewbacca oraz Fett), ale nowi bohaterowie wyglądają całkiem sympatycznie. Jest to typowe dla rysowników, którzy bardziej idą w swoją adaptację niż wierne odwzorowanie aktorów. Resztę świata przedstawiono ładnie, bardzo klimatycznie. Wszelkie źródła błękitnego światłą mocną dadzą się we znaki na kadrach komiksu, ale to kwestia gustu. Jedynym naprawdę poważnym mankamentem jest wygląd drugiej Gwiazdy Śmierci – wygląda za bardzo jak ta z Epizodu VI. Po tak krótkim czasie dzielącym nas od Epizod IV zdecydowanie nie powinna wyglądać jakby budowano ją od lat.

Vaderowy dodatek

Zamach na lorda Vadera to bardzo miły dodatek do średniego komiksu. Vaderowi pomaga Fett, a choć rezultat tytułowego zamachu jest oczywisty, wartka akcja sprawdza się idealnie przy krótkiej formie. Być może Ryan Odagawa nie miał zbyt trudnego zadania ze względu na jedną lokację i garść postaci, ale wywiązał się z zadania w stopniu wystarczająco zadowalającym. Dziwne, że ten krótki komiks podobał mi się bardziej i mocniej zapadł mi w pamięć niż główne danie tej kompilacji.

Ogółem W cieniu Yavina jest średnią pozycją z dodatkiem dość dobrego mini-komiksu. Mimo że ogółem bilans wychodzi dodatni, to nie wliczyłbym tej historii do komiksów godnych polecenia. Na tej serii (Star Wars) można się zawieść, nawet jeśli pierwsza część wygląda dość obiecująco. Jeśli jesteście wielkimi fanami Legend, to pozycja warta zobaczenia. Jeśli szukacie tego, co w Legendach najlepsze, nie warto. Jako gwiezdnowojenny zapychacz jest jednak nawet strawny.