Udany powrót na Tatooine – oceniamy „The Mandalorian 1×05”

Suweren

Piąty już odcinek The Mandalorian niejednego fana wyprowadzi zapewne z równowagi. Głównie dlatego, że ponownie dostajemy w nim historię, która wydaje się być „poboczną”, co dobitnie udowadnia nam, że pierwszy gwiezdnowojenny serial aktorski ma niebywale wolne tempo. Nawet jeśli trzy ostatnie odcinki obfitować będą w akcję i zaskakujące zwroty fabularne, to i tak będą to już tylko te trzy ostatnie odcinki właśnie. A zarzut „powolności” wobec serialu pobrzmiewa od drugiego odcinka.

Niemniej jednak jest jeszcze druga część fanów, którą kolejny odcinek zachwyci równie mocno, co poprzednie. Dostajemy w nim bowiem wreszcie zmagania w kosmosie – scena, choć krótka, jest naprawdę porządnie zrealizowana. Do tego podróż do przeszłości, a konkretniej, na Tatooine. Twórcy doskonale wykorzystali okazję ukazania tej dobrze wszystkim znanej planety z jeszcze innej, niż dotychczas, strony. Jej zwykli, szarzy mieszkańcy, czy Tuskeni, choć pojawiają się tylko na chwilę, znacznie poszerzają perspektywę widzów i ich postrzeganie, dość jednoznacznie ugruntowane po wszystkich filmach gwiezdnowojennej sagi. Do tego wszystkiego, na osłodę, jest jeszcze oczywiście Baby Yoda.

Na minus wypada niestety policzyć nowe postacie. Głównie dlatego, że pojawiają się tylko po to, by zaraz zniknąć. A potencjał, by je rozwinąć, był. Z drugiej jednak strony sama końcówka odcinka zdaje się wprowadzać kolejną, jak na razie owianą tajemnicą, personę. Osobiście już nie mogę się doczekać, by dowiedzieć się, kto zacz.

Cathia

Może i historia przedstawiona w tym odcinku jest, jak to ujął Suweren, „poboczna”, ale wydaje mi się znacznie ciekawsza niż w poprzednim. Oczywiście, po części może być tak dlatego, że dostajemy się na Tatooine (oni zawsze lądują na Tatooine!), ale myślę, że raczej chodzi o to, że oglądając serial o łowcy nagród, niespecjalnie leżą mi opowiastki o biednym prostym ludzie, którego trzeba bronić przed złymi przybyszami z innego świata (soooo Stargate SG1!). Co więcej, historia wydaje się na pierwszy rzut oka nieskomplikowana, a jednak następuje pewien zwrot akcji. Zwłaszcza jeśli chodzi o tę tajemniczą personę pojawiającą się na samym końcu. Mandalorianin, póki co, jest nieskomplikowany niczym fanfik albo przygoda RPG i to mi się właśnie w nim podoba. Odcinek bardzo dobry, przynajmniej dla mnie.

Ithilnar

Prosta fabuła serialu jest dla mnie niezwykle… odświeżająca. Po co tworzyć tutaj skomplikowane historie, pakować do scen dziesiątki postaci? Mandalorianin pokazuje, że nawet takie oszczędne i nieskomplikowane historyjki mogą być ciekawe, a scenki ze zwyczajnego życia (pani mechanik!), oderwanie od wielkiej galaktycznej polityki, są tym, czego potrzebuję. Serial nadal nie jest wybitny, ale zwyczajnie przyjemny do wieczornego oglądania.

Vidar

OK, mam mieszane uczucia. Oglądało się przyjemnie, a nawet bardzo. Tatooine nieco inne, niż to ze Starej Trylogii (największy plus – droidy za barem!), ale pełne znajomych elementów i nawiązań do reszty Star Wars. Pół godziny banalnej, ale przyjemnej historii z dość oczywistym finałem, ubarwione wspomnianymi już elementami zwykłego życia po prostu mnie zrelaksowało i na pół godziny zabrało do świata Star Wars. Problem leży gdzie indziej – zostało jeszcze kilka krótkich odcinków, w którą stronę zmierzy ten serial? Dwa ostatnie odcinki to fajne minihistoryjki, ale póki co trudno mi przewidzieć, czy to wszystko skomponuje się w udaną całość i pozostanie na dłużej w pamięci. Kto wie, może historia ruszy z kopyta dopiero w drugim sezonie, a na razie twórcy eksperymentują z formułą serialu w tym uniwersum? Pożyjemy, zobaczymy.

Nadiru

The Mandalorian to zaiste dziwny serial, jedyny chyba w całej współczesnej telewizji, który celowo idzie w totalną prostotę i kompletną przewidywalność swojej fabuły – i tyle „fillerów” (w tym momencie to 3/5 serialu). Ogląda się to dobrze, rzeczywiście paradoksalnie odświeżająco, więc nie narzekam. Co ciekawe, tak jak do tej pory nie przekonywały mnie porównania do fanfilmów, tak tutaj czułem, jakbym oglądał jakąś wysokobudżetową fanowską produkcję, głównie ze względu na młodego niedoszłego łowcę i… zbyt mało brudu. Niby Tatooine, a jakoś tak za czysto wszędzie.

Samo Tatooine jest dość ciekawie pokazane, a to dlatego, że skopiowano niemalże 1 do 1 wygląd Mos Eisley z Nowej nadziei; matte painting miasta widzianego z dala jest podobny, główna ulica, wejście do kantyny, wszystko jest skadrowane jak w Epizodzie IV. Wrażenie jest piorunujące, choć nieco psuje je wyraźne zawijanie się obrazu na brzegach, które wychwyciłem w tych scenach.