Jest wiele powodów, dla których Epizod IX ogląda się dobrze – co ukazaliśmy w naszym poprzednim zestawieniu – ale jednocześnie jest mnóstwo takich, z powodu których mamy ochotę złapać się za głowę. Oto pięć z nich.
Rey Palpatine
Powtórzę to, co pisałem zaraz po moim pierwszym i na razie ostatnim seansie Epizodu IX: w momencie, gdy Kylo Ren powiedział, że i owszem, rodzice Rey byli nikim, ale dziadek, o, to co innego, poczułem potworne zażenowanie. Nieczęsto czuję zażenowanie, gdy mam do czynienia z nowym kanonem Star Wars. Ba, zdarzyło mi się to tylko podczas czytania komiksowej serii Star Wars na widok żywych skał, niszczycieli gwiezdnych zachowujących się jak okręty Gwiezdnej Floty ze Star Treka i tym podobnych głupotek. To jest mniej więcej to samo, ale podniesione do potęgi n-tej. Rey Palpatine to pomysł tak durny, tak pseudo fanservice’owy i wręcz fanfikowy, że wciąż trochę trudno mi uwierzyć w to, że naprawdę znalazł się w epizodzie Gwiezdnej Sagi. [Nadiru]
Powrót Imperatora
Powrót Palpatine’a był całkowicie niepotrzebny i to jedna z tych rzeczy, których ze starego kanonu twórcy filmu nie powinni czerpać. Widać, że ten pomysł dopisano na kolanie i to nie był plan, który Lucasfilm/Disney miał od samego początku. Co gorsza – wykonanie też zawiodło. Kamehameha Palpatine’a pod koniec była kpiną z fanów, tak samo jak zmiana planu Imperatora – zamiast dać się zabić Rey, by przelać w nią swoją esencję osobowości, co planował przez ostatnie lata, jeśli nie dekady, uznał w locie, że w sumie to tego nie potrzebuje, a wystarczy, że wyssie energię życiową bliźniaków Mocy. Serio? Już lepiej by było, gdyby pojawił się jego holocron albo hologram. [Krzywy]
Szaleńcze tempo
Trudno nie zauważyć, że akcja w Epizodzie IX dosłownie gna naprzód. I choć przy kolejnych seansach człowiek może się do tego przyzwyczaić i zaczyna odczuwać ten fakt w mniejszym stopniu, to jednak przy pierwszym oglądaniu filmu zapewne niejednemu cały czas towarzyszyła myśl: „kiedy to wszystko zwolni?”. Odpowiedź, niestety, brzmi: „w sumie to nie zwolni aż do samego końca”. Nie byłoby raczej wielkiej przesady w stwierdzeniu, że Skywalker. Odrodzenie spokojnie dałoby się rozbić na dwa filmy. Mnogość wątków i przewijających się na ekranie postaci (czy to starych, czy to nowych), okraszona próbami mniej lub bardziej powierzchownego wyjaśnienia i domknięcia dosłownie wszystkiego, o czym była mowa nie tylko w tym Epizodzie, ale i wszystkich poprzednich, poskutkowała koniecznością poprowadzenia opowieści, jak gdyby był to skok w nadświetlną. Efekt tego jest taki, że na Skywalker. Odrodzenie warto wybrać się do kina więcej niż jeden raz. I to niezależnie od tego, czy się podobał, czy nie. Bo może się okazać, że z powodu tego natłoku informacji, przy pierwszym podejściu jawił nam się dużo gorzej (lub lepiej), niż przy seansie „na chłodno”. [Suweren]
Poszatkowana i przepełniona wątkami fabuła
O Epizodzie VII mówiono, że nie wymyślił nic nowego, a o VIII, że sporo czasu zajmują niepotrzebne wątki. Co w takim razie powiedzieć o IX? Z jednej strony widać, że twórcy chcieli zaskoczyć nas czymś nowym, z drugiej, że chcieli pojechać na nostalgii, a z trzeciej, że kompletnie nie mieli na to pomysłu. Dodajmy to tego chęć zamknięcia wszystkich wątków z poprzednich filmów, a okaże się, że nie tylko wszystkie są szyte grubymi nićmi, ale jeszcze powstało kilka nowych do wyjaśnienia. W ten sposób film przypomina patchworkową kołdrę, gdzie każdy wątek to osobna łata, którą na siłę dopasowano do innych. Wszystkie wyjaśnienia są albo potraktowane na odczepnego, albo pokazywaniem środkowego palca Rianowi Johnsonowi przez Abramsa. Wszystkiego było po prostu za dużo, więc nie starczyło czasu na przyzwoite zajęcie się każdą kwestią, a na domiar złego twórcy postanowili zainspirować się jeszcze jednym z najgorszych dzieł Legend, czyli komiksem Mroczne Imperium. To po prostu nie miało prawa się udać w takiej formie i jestem zdziwiony, że ktokolwiek to zaakceptował. [Jedi Przemo]
Agent Hux
Wątek Huxa został… zredukowany i zmarnowany. Jego rolę de facto przejął Pryde i wyszedł w niej znacznie bardziej poważnie. Nasz Hux dostał bardzo mało czasu ekranowego, jego główne zadanie w tym filmie – zdrada Najwyższego Porządku – wyszło dziwne, małostkowo i nie miało większego wpływu na cały film. Na koniec generał został zabity za zdradę, o czym niemal zapomniałem, gdyż nie niosło to ze sobą praktycznie żadnego ładunku emocjonalnego. Bardzo żałuję zmarnowania potencjału kolejnej obiecującej postaci. W Przebudzeniu Mocy jego quasihitlerowska przemowa robiła wrażenie, w Ostatnim Jedi jego postać została ośmieszona i zmieniona w zwykłe popychadło, a na koniec trylogii została przesunięta na dalszy plan. [Dark Dragon]