Po długiej ciszy w eterze potwierdzono – powstaje kolejny film ze świata Star Wars, za sterami stanie Taika Waititi (reżyser ostatniego odcinka Mandalorianina, Thor: Ragnarok czy nagrodzonego Oscarem za scenariusz adaptowany Jojo Rabbit), przy tworzeniu scenariusza pomoże mu Krysty Wilson-Cairns, współodpowiedzialna za scenariusz do 1917 Sama Mendesa. Nowina, jak pewnie wielu z Was, dla mnie super, ekipa solidna, nic – tylko czekać! Niestety, w obecnej sytuacji muszę jeszcze na sekundkę powstrzymać okrzyk entuzjazmu, który już się we mnie rodzi.
Zacznę może od oczywistości – nie mam zupełnie wątpliwości, że Waititi jest człowiekiem potrafiącym stanąć na wysokości zadania. Thor: Ragnarok, choć w gruncie rzeczy bardzo bezpieczny i po prostu naśladujący udane rozwiązania znane z innych cykli MCU, okazał się kompetentnie zrealizowanym, przyjemnym widowiskiem pełnym akcji i humoru, nakręconym z odpowiednim dystansem, dzięki czemu udało się tchnąć trochę świeżości w skostniałą i znajdującą się nieco na boku głównej linii fabularnej podserię o bogu piorunów. Jojo Rabbit z kolei to film, w którym rewelacyjnie udało się to, na czym wielu twórców się wyłożyło – elementy humoru i sceny ”lekkie” świetnie przeplatały się z fragmentami zmuszającymi do refleksji i chwytającymi za gardło, pozostając z widzem nawet sporo po seansie. Taika jest kreatywny, dobrze czuje różne rodzaje kina, pierwsze kroki w uniwersum Star Wars już postawił i sprawdził się nieźle – jest chyba jedną z najlepszych osób, jakie mogły się SW przytrafić. Kompetencji pani Wilson-Cairns jeszcze nie mogę ocenić, seans jej dzieła jeszcze przede mną, ale jeśli wierzyć opiniom znajomych i krytykom – wraz z Mendesem wykonała kawał dobrej roboty. Problem w tym, że to dopiero bardzo wczesna zapowiedź. Może się wydarzyć cała masa różnych rzeczy. Po pierwsze, wszystkie (za wyjątkiem Ostatniego Jedi) dotychczasowe filmy Ery Disneya zaliczyły przetasowania na stanowisku reżysera, a jeden duży projekt po odejściu zakontraktowanych twórców skasowano. Choć nie lubię za bardzo być sceptykiem – coś każe mi trochę poczekać z hurraoptymizmem. Jeszcze sporo może się zmienić, kierownictwu studia może przestać odpowiadać podejście tego duetu do rozmaitych kwestii, sami zaangażowani twórcy mogą się też z różnych przyczyn wycofać. Wiem, wiem, nie ma co się martwić na zapas, ale niestety, dotychczasowe wydarzenia każą mi zachować ostrożność.
Przez jednych kochany, przez innych nienawidzony – Ostatni Jedi i wywołane przez niego kontrowersje okazały się być punktem przełomu w rozwoju
filmowego Star Wars. Jak ta burza odbije się na nadchodzących odsłonach serii, czas pokaże.
Dochodzi też kwestia trylogii Riana Johnsona, niby zapowiedzianej, ale jakby… umarłej śmiercią naturalną w wyniku wojny domowej fandomu, skoncentrowanej wokół Ostatniego Jedi (a szkoda!). Odnoszę wrażenie, że nadal trwa szukanie nowej ścieżki dla uniwersum, dowodem na to może być choćby „korekta kursu” przy okazji Epizodu IX, opartego głównie na różnych odmianach fanservice’u i starającego się bez rzucających się w oczy innowacji zagrać na naszym sentymencie do różnych dawnych odsłon marki. Tę niepewność widać też w świecie seriali – poza powstającym drugim sezonem ciepło przyjętego Mandalorianina, zapowiedziane zostały trzy kolejne produkcje aktorskie (Obi-Wan, Cassian Andor, serial Leslye Headland), o których informacje są szczątkowe, nie wiemy nic o kolejnych datach, fabule, budowanie jakiegokolwiek hype’u i aktywne podtrzymywanie zainteresowania niedzielnych fanów wokół nich po prostu nie istnieje. Rozumiem, przez pandemię COVID-19 prace musiały zwolnić, ale przecież nie stoi to na przeszkodzie temu, by aktywniej dbać o rozpoznawalność marki i konkretniej nakierować nas na rzeczy, których można spodziewać się po kolejnej fazie uniwersum Star Wars. Krótko mówiąc – ta cisza w eterze, zdawkowe obietnice nowych projektów niby budzą radość, ale naprawdę mało się robi, by tę radość w nas podtrzymać. Z tej przyczyny obawiam się, że w kwestii zapowiedzianych projektów może jeszcze sporo się zmienić, póki co niby się uśmiecham, ale jeszcze nie tak szeroko, jak bym chciał.
Niemniej, jeśli (oby!) wszystko potoczy się według najbardziej pomyślnego scenariusza i obędzie się bez przetasowań, sądzę, że będziemy mogli spać spokojnie. Fakt, że w Epizodzie IX nie znalazłem zbyt wiele dla siebie (choć zaznaczam – rozumiem, czemu wielu z Was się podobało!), wcale nie wpływa na moje nastawienie negatywnie. Zatrudnienie osób znanych z kina uznanego przez krytyków i publikę, nieco innego niż tylko bardzo bezpieczne blockbustery, zdaje się potwierdzać, że włodarze Lucasfilmu nie uznają dalszego trzymania się tylko najmniej ryzykownych scenariuszy i bezwzględnego unikania kontrowersji za odpowiednią strategię na kolejną porcję filmowego SW. Czy tak jest rzeczywiście, czas pokaże. Ja – trochę mniej niż się spodziewałem, ale jednak – cieszę się i póki nie będą podane żadne gorsze wieści, czekam pełen dobrych myśli. Niech Moc będzie z Wami!