Wielki finał, ale nie dla każdego – „The Rise of Skywalker” z perspektywy czasu

Epizod IX. Wielkie zakończenie wielkiej przygody. Obiecane ogromne podsumowanie zarówno historii Trylogii Sequeli, jak i wszystkich dotychczasowych filmów gwiezdnowojennych. Zamknięcie pewnego okresu w historii uniwersum. Tak starano się nam zaprezentować Skywalker. Odrodzenie, tak zresztą opisuje go wielu zadowolonych z niego fanów. Zazdroszczę. Bez cienia ironii, naprawdę zazdroszczę. Bo ja – choć w wielu momentach bawiłem się nieźle – nadal czuję, że naprawdę wiele zabrakło. Że, niestety, po raz pierwszy w historii ‘nowych’ filmowych Star Wars czuję bardziej nie radość, ale niedosyt i rozczarowanie. Po kolejnych seansach widzę co prawda, że ten film wcale nie jest aż taki strasznie zły, ale w moim prywatnym odczuciu w ogóle nie sprawdza się jako część Sagi, o zamknięciu trylogii i opowieści o Skywalkerach nie mówiąc. Zanim zacznę wywód – podkreślam, iż to tylko moja opinia. Absolutnie rozumiem inne punkty widzenia, jestem w stanie pojąć, że to wynika z mojego dotychczasowego spojrzenia na uniwersum i specyficznych oczekiwań.  W tekście przewiną się też na pewno pozytywne opinie o poprzednich filmach ery Disneya, zwłaszcza Ostatnim Jedi – zanim znowu w komentarzach zaatakujecie mnie memami, wyzwiskami i wszelkiej maści oskarżeniami o wyprany mózg, sianie propagandy Disneya itd. – w moich poprzednich tekstach tłumaczyłem, dlaczego patrzę na nie tak, a nie inaczej, zachęcam do ich lektury.

Zacznę może od samego wstępu. Przy okazji The Last Jedi wspominałem, że dla mnie w zasadzie jest to taki „drugi sezon” serialu na Netflixie i bez znajomości pierwszego trudno cokolwiek zrozumieć. W wypadku The Rise of Skywalker miałem jeszcze inaczej. Odniosłem wrażenie, że ktoś mnie wrzucił w sezon czwarty bez obejrzenia trzeciego. Nagle wspomniany jest tajemniczy komunikat (który ostatecznie usłyszeli tylko… gracze w Fortnite. Czemu tak? Trudno mi zrozumieć), Kylo Ren jest walczy i szuka czegoś nie wiadomo gdzie, Poe, Finn i Rey są niezłą paczką (ukazanie chemii między nimi naprawdę się udało, ale pojawiło się tak ‘z… nikąd’)… Ja rozumiem. Dostaliśmy książki i komiksy ukazujące, co się działo w międzyczasie, ale to nie to samo, co solidne wprowadzenie nas w nowe realia, którego – jak dla mnie – nieco zabrakło. Jeśli chodzi o „gwóźdź programu”, czyli Palpatine’a… Uważam, że sam fakt przywrócenia go do życia – choć nie jestem jego wielkim fanem – jest jak najbardziej do obronienia. W nowym kanonie już zaistniała drobna podbudowa tego powrotu – przewijające się m.in. przez Koniec i początek informacje o placówkach badawczych i poszukiwaniu czegoś tajemniczego w Nieznanych Regionach. Pomysł, że w końcu Sidious zdobył (przynajmniej w jakimś stopniu) wiedzę, którą zabrać miał do grobu Plagueis i na jej bazie stworzył „plan B” – jeszcze przejdzie. Ale wykonanie tego pomysłu już niekoniecznie – do czego wrócimy za moment.

Wracając do samego początku.  Pierwszy akt The Rise of Skywalker – mimo wspomnianych wad – naprawdę lubię. Ot, fajnie zrealizowana przygodówka. Może tempo jest trochę za szybkie, ale mamy tu po prostu sumiennie przyjemną, poprawnie zrealizowaną opowieść o wyścigu z czasem, tajemniczym zagrożeniu, bohaterach, którzy są budzącą sympatię ekipą zwiedzającą szereg fantastycznie zrealizowanych planet (Festiwal na Pasaanie? Brutalna okupacja w „nordyckim” miasteczku na Kijimi? Bajka, szkoda, że nie pozwolili nam tam spędzić więcej czasu!), a do tego efektowne sceny blockbusterowe i walki… nie mam się za bardzo do czego przyczepić, podczas każdego seansu bawię się świetnie.

Później niby nie jest jakoś znacznie gorzej – serio, gdyby ten film był filmem rozrywkowym samym w sobie, niezwiązanym nijak z Sagą, byłby naprawdę niezły. Nowy księżyc Endora, nieprawdopodobnie wręcz klimatyczna planeta Sithów, świetne udźwiękowienie i dobrze dobrana muzyka… to wszystko działa naprawdę dobrze! Wiele pomysłów naprawdę świetnie się sprawdza (wreszcie mamy na wielkim ekranie techniki Mocy znane do tej pory z gier, książek czy komiksów!). Ale z przykrością muszę stwierdzić, że całokształt psują mi decyzje twórców, które średnio pasują do tego filmu jako części większej historii i elementu nowego świata Star Wars. Ich nagromadzenie od pewnego momentu przyćmiewa mi większość zalet dzieła Abramsa.

Przede wszystkim – mam wrażenie, że na siłę próbowano odciąć się od wszystkiego, co wprowadził nam Ostatni Jedi. Wprowadzony naprędce „znikąd” Palpatine… Jak wspomniałem na początku, to dałoby się zrobić jakoś logicznie, poświęcić trochę czasu na wprowadzenie tej postaci, powiązanie jej z dotychczasowymi wydarzeniami itd. – widz bez znajomości pozafilmowych źródeł tu się pogubi, a i weteran nowego kanonu sam będzie sobie musiał dużo dopowiedzieć. Poza tym, jak wielu już pisało, mamy tu recykling jednego z najmniej lubianych motywów starego kanonu ze wszystkimi jego przywarami, szkoda, że nie starano się tego zrobić lepiej. I byłbym zapomniał – wielkie podsumowanie Sagi, zamknięcie historii Skywalkerów – a tu nagle wraca „zabity” już główny zły. Wcale nie zdradza to końcówki, wcale… A o tym, że jego plan odnośnie Rey i Kylo zdaje się zmieniać co ujęcie, nawet nie chce mi się rozpisywać.

Inna rzecz – odnoszę wrażenie, że twórcy bardzo starali się przypodobać jak najszerszemu gronu niezadowolonych z Ostatniego Jedi i Przebudzenia Mocy. Spójrzmy chociaż na dziedzictwo Rey. Moim zdaniem pomysł, by zmylić przyzwyczajonych do narracji o wybrańcach i wiązania wszystkich ze wszystkimi odbiorców i uczynić z niej zwykłą dziewczynę znikąd, która sama musi zapracować na własną legendę i udowodnić, że Moc należy do każdej istoty w Galaktyce, był rewelacyjny! Nie każdemu się to podobało, trudno – zrozumiałe. Ale po co zmieniano ją nagle we wnuczkę Imperatora, szyjąc zresztą to wszystko naprawdę grubymi nićmi (radzę poczytać, jak zmieniała się koncepcja tożsamości jej ojca), pojęcia nie mam. Tak samo trudno mi zrozumieć, czemu nagle przyjmuje pod koniec nazwisko Skywalker zamiast po prostu być „sobą”. No dobrze, sam przekaz, że „grzechy ojców” nie muszą stać nam na drodze i ostatecznie to, z kim się identyfikujemy, wybieramy sami, jest niezły, ale wprowadzono go kompletnie z czapy i zastąpiono nim (w moim odczuciu) dużo fajniejszy motyw.

Kolejna sprawa – Rose. Po wszystkim, co spotkało Kelly Marie Tran ze strony hejterów naprawdę nie sądziłem, że twórcy posypią głowę popiołem i zamiotą ją pod dywan. Wątek romantyczny z Finnem wyrzucony do kosza, bo tak? Zastąpienie jej jakimś kreskówkowatym kosmitą bez rąk w roli mechanika? Ograniczenie jej roli do kilku wypowiedzi i biegania? Nie chcę nawet wiedzieć, jak Kelly czuła się, oglądając ostateczną wersję filmu… Ja rozumiem – Rose niekoniecznie trzeba lubić. Ale skoro mamy już postać pani mechanik blisko związanej z głównymi bohaterami, która przeżyła z nimi już trochę przygód, to czemu nie dać się jej po prostu pokazać z trochę innej strony? Mniejsza rola – rozumiem, ale zrobienie z niej nieco wygadanej statystki było moim zdaniem fatalnym pomysłem. I wysłała toksycznym fanom jasny komunikat, że ich nagonka na aktorkę odniosła sukces.

Tego typu rzeczy było dużo więcej. Dorzucone bez solidnej podbudowy, zupełnie „odstające” od reszty Reylo. Ludzie niezadowoleni, bo nie było Rycerzy Ren? Proszę bardzo! Bez pomysłu, bo bez pomysłu, ale są. Co prawda nie mają praktycznie żadnej roli w filmie (gorzej niż z kapitan Phasmą!), są tak groteskowo przerysowani i wykreowani na „mrocznych i złych”, że aż budzą uśmiech na twarzy – ale niezadowoleni fani wysłuchani! Kwestia Snoke’a rozwiązana – w jednym zdaniu, „na odczepnego”, przy okazji tworząc masę dodatkowych wątpliwości (klony w zbiorniku?!) – ale fani wysłuchani! To podejście unikania kontrowersji na wszelką siłę widać też np. w absolutnym braku zdecydowania na jakiekolwiek odważne posunięcia względem losów postaci. W „zabili go i uciekł” twórcy bawią się z nami co chwilę. Chewie zginął, Rey nie panuje nad swą potęgą! Świetny motyw, co ona z tym zrobi? A nie, dobra, był drugi statek. Wszystko OK. Trzeba poświęcić C-3PO, który był z nami od samego początku? Żegnaj, przyjacielu… A nie, jest kopia zapasowa! Czas zniszczyć planetę! Ale byle nie jakąś za bardzo znaną – no to Kijimi! Spoko, wszyscy nasi sprzymierzeńcy jakimś cudem na czas uciekli! A to wszystko w ostatniej odsłonie serii, która ma kończyć historie tych postaci! I tu dochodzimy do kolejnego problemu…

czyli braku napięcia i problemach z prezentacją skali konfliktu. Odliczanie do startu wielkiej floty nagle się gdzieś w narracji rozmywa. Sama armada? Na początku byłem zachwycony – może wreszcie „ci źli” poszli po rozum do głowy, a przewijający się już w kanonie pomysł na zastąpienie wielkich broni trudną do pokonania flotą został wreszcie zrealizowany? Niestety w momencie, w którym okazuje się, iż każdy z tych niszczycieli ma broń niszczącą planety, już można się domyślić, że uszkodzenie dział szybko zniszczy statki i całe napięcie siada. Serio – ten motyw dużo lepiej by zagrał, gdyby statki Final Order wyposażono w potężne działa do bombardowania orbitalnego i w niewielkich grupkach robiły coś w stylu Base Delta Zero. A tak? Trudno je traktować na poważnie. Tak bardzo, że od pewnego momentu w ogóle nie czułem, że to ma być ostateczne, niemożliwe do pokonania zagrożenie. A o tym, jak bardzo nie pasuje to do całego kanonu, nie wspomnę.

Poczucia skali brakuje również w finałowej bitwie. OK, momenty, w których twórcy chcieli pokazać beznadzieję sytuacji przed przybyciem odsieczy, wyszły dobrze, sam na moment się nabrałem na to, że happy endu może wcale nie będzie (szybko się opamiętałem!). Ale sama odsiecz i ostateczne starcie ogromnych flot jest dla mnie kompletnie rozczarowujące. To miało być podsumowanie, ukazanie powrotu dawnych sprzymierzeńców i zjednoczenia ludzi zdeterminowanych, by raz na zawsze pozbyć się Ostatecznego Porządku i Imperatora. Niestety, wyszło parę chaotycznych ujęć, w których bez zatrzymywania filmu naprawdę trudno jest wyłapać starych przyjaciół (serio, gdybym nie zobaczył „making of”, nigdy bym się nie domyślił, że te kilka stateczków, które mignęły w tle, to Naboo Fightery!) i seria błyskawicznych, pozbawionych klimatu ujęć. Od czego by tu zacząć… nie będę oryginalny. Avengers: Endgame.  Nie jestem wielkim fanem MCU, sam Koniec Gry jakoś superodkrywczy nie jest. No ale tam w momencie, w którym wszyscy „dobrzy” jednoczą się w ostatecznej bitwie, widać, że to podsumowanie. Akcja zwalnia, każda frakcja i każdy bohater dostaje przynajmniej krótką chwilę, by zabłysnąć. Podczas seansu miałem ciary na plecach, do samej tej sceny na YouTube wróciłem niezliczoną ilość razy. I naprawdę bardzo mi przykro, że od finału serii, która jest nieporównywalnie bliżej memu sercu, nie dostałem nawet ułamka tych emocji. Dlaczego nie mogli na moment zwolnić? Pokazać nawet kilku tanich zagrywek typu mostek krążownika Mon Calamari, pokazać np. jakiegoś Mandalorianina w kokpicie czy dorzucić postaci z Rebels/Resistance, choćby tylko w postaci głosów rozmawiających z Poe przez komunikator? No a skoro już tu jesteśmy – Duchy Jedi. Serio, gdyby nie napisy końcowe i opracowania, trudno byłoby mi rozpoznać kogokolwiek. A szkoda, bo to aż prosiło się o spotkanie Rey z dawnymi mistrzami twarzą w twarz.

Nie kupuję też sceny kończącej wojnę – „ludzie powstali”, kilka nijakich ujęć wybuchających niszczycieli na tle „starych” światów i tyle? Po pierwsze – strasznie leniwe rozwiązanie czegoś, co aż prosiło się o nieco większy wątek. Po drugie – odnoszę wrażenie, że podważa to zasadność jakiegokolwiek zagrożenia ze strony First/Final Order. Po trzecie – wiem, może za dużo wymagam i marudzę trochę na zasadzie „chciałem, by było inaczej”. Ale nie mogli nam pokazać nieco więcej tych starych planet? Pokazać, co się zmieniło, pokazać cieszących się ludzi, dla których skończył się koszmar, poświęcić temu chwilę? I kończąc tę sekcję – nie uważam, że twórcy starali się jakoś szczególnie spełnić obietnicę wielkiego finału sagi Skywalkerów. Trylogii Rey jak najbardziej, ale aluzje do poprzednich trylogii i reszty nowego kanonu były płytkie, nierzadko ograniczone do ledwo zauważalnych easter eggów. Nie było nawet porządnie zrobionego fanservice’u, jaki znamy z Hana Solo i Łotra 1 – dlaczego? Kiedy, jak nie przy wielkim finale?

Kolejna rzecz – postaci. Zacznę od tych, które mi się podobały. Uważam, że mimo zbyt szybkiego rozwiązania wątek Lei zrobiono naprawdę przyzwoicie, historię księżniczki zamknięto może nie w idealny, ale godny sposób. Podobało mi się, że twórcy na moment wrócili do wątku Lei jako „tego drugiego”, tak samo ujęło mnie jej ostateczne poświęcenie dla syna. A sam Kylo? Zjedzcie mnie i wyśmiejcie, ale jak dla mnie może śmiało stać w tym samym szeregu, co nasi ulubieni bohaterowie Starej Trylogii. Rozwiązanie jego wątku nie wszystkim się spodoba, jasne. Nie było też dokładnie tym, czego najbardziej chciałem. Ale mimo wszystko – pokazanie jego ostatecznej przemiany pod wpływem relacji z Rey i starań Lei (zesłanie wizji Hana bardzo mi się podobało, nie ukrywam), refleksja nad tym, jak samotny się stał, dążąc do władzy i nieograniczonej potęgi, że brakuje mu choćby jednej osoby, która naprawdę by mu była bliska, wyszło dobrze. Zarówno rozpisanie wątku zwykłego człowieka zawładniętego przez Ciemną Stronę, jak i fenomenalna gra Adama Drivera to dla mnie największe zalety tego filmu. Dodam tylko – naprawdę nie podoba mi się, że po śmierci został kompletnie zlekceważony i nie pojawił się pod koniec jako duch obok Luke’a i Lei, odczułem, że jego poświęcenie zostało zapomniane. Na plus muszę zaliczyć też C-3PO, wprowadzającego sporo ciepłego humoru i w każdej ze swych scen budzącego ogromną sympatię. Wraca Luke. Był niezły i dobrze komponował się z całością, szkoda tylko, że jego przemiana z Ostatniego Jedi była kompletna i po starym, zgryźliwym cyniku zostało tylko wspomnienie. Chewie, który ma chyba najbardziej emocjonalną scenę w filmie, do dziś nie mogę wyjść z podziwu, jak świetnie udało się oddać jego rozpacz po śmierci Lei. I ostatni ze starej gwardii – Lando. Ten całkiem nieźle odnajduje się w tym wszystkim i ma kilka naprawdę dobrych scen, w tym moją ulubioną, w której tłumaczy bohaterom, jak wraz z Luke’em, Leią i Hanem byli w stanie wytrwać w walce z Imperium.

Niestety, więcej dobrego o głównych postaciach powiedzieć nie mogę. O Rose i Imperatorze już się rozpisałem. Główne trio, mimo świetnej chemii w wielu dialogach, jest po prostu zmarnowane. Poe Dameron, który miał się stać dojrzałym przywódcą, został potraktowany zupełnie po macoszemu (o dopisywaniu na szybko nowego epizodu jego przeszłości powiedziano już tyle, że przemilczę temat). Finn zdaje się stać w miejscu, już nie miał być „niewłaściwą osobą w niewłaściwym miejscu”, a robi się po prostu nijaki. Rey, na którą było trylion różnych konceptów (kuszenie Ciemnej Strony, wątek romantyczny z Kylo, nagle odkryte dziedzictwo…) i żaden z nich nie został w pełni wykorzystany – straciła dużo w moich oczach. Nie czułem już do niej sympatii, nie czułem, że to postać, z którą można w jakimś stopniu się utożsamiać. Podkreślana w poprzednich filmach, współistniejąca z niesamowitą mocą przeciętność i (z braku lepszego słowa) ludzkość bohaterki, gdzieś się rozmyła. I jeśli jeszcze o nią chodzi – Daisy Ridley sprawdziła się dobrze w roli zagubionej i nieco infantylnej dziewczyny w Przebudzeniu Mocy, w Ostatnim Jedi była jeszcze całkiem niezła (mimo oczywistych wpadek m.in. w scenie namawiania Luke’a do powrotu), ale tu już zaczęła mnie nieco drażnić. A jako edgy-alternatywna Rey – drażnić mnie wybitnie. Szkoda, bo wiązałem z tą postacią nieco większe nadzieje. Nie mogę też pogodzić się z tym, jak potraktowano generała Huxa. Dostaje kilka minut jako comic relief, jest poniżany, a później nagle okazuje się, że do niedawna w pełni oddany sprawie, wysoko postawiony członek junty jest zdrajcą. I to z tak infantylnego powodu, jak antypatia do Kylo. To było naciągane nawet jak na Gwiezdne wojny, aż trudno mi uwierzyć, że Abrams postanowił w ten sposób zakończyć ten wątek.

Mamy też kilkoro nowych bohaterów, ale (z drobnym wyjątkiem) nie zapadli mi zupełnie w pamięć i ciężko mi jakkolwiek ich ocenić. Postać Dominica Monaghana, która według przecieków miała dostać większy wątek, kończy jako osoba nieco zbędna. Zorii Bliss, czyli chodzące deus ex machina bez realnej osobowości. Jannah, której wątek – jak już wiemy ze źródeł pozafilmowych – jest bardzo okrojony względem pierwotnych założeń i zdaje się wciśnięta nieco na siłę. Nie przepadam też za robieniem ze szturmowców-dezerterów czegoś normalnego, nieco psuje to spojrzenie na Finna. O dodanych na siłę ku uciesze fanów Rycerzach Ren już pisałem, nie będę się powtarzał. Jest też D-O, niby sympatyczny, ale na tyle zbędny, że bez wrzucania płytki z filmem do napędu nie byłem w stanie dokładnie sobie przypomnieć jego roli w opowieści. Za to z drugiej strony mamy Babu Frika, który (mimo ograniczonego czasu) kupił mnie w całości i chętnie zobaczyłbym go np. w Mandalorianinie czy w którejś z kolejnych gier wideo. Pozytywnie oceniam też generała Pryde’a – wprawionego w boju dawnego imperialistę. W filmie może pojawia się tylko na moment i w sumie wiele odkrywczego nie wnosi, ale ta postać aż się prosi o bardziej rozbudowany wątek, naprawdę chciałbym kiedyś poznać przejście resztek Imperium w First Order z jego perspektywy.

Niestety, ale odbiór większości wymienionych postaci, nawet tych, których wątki oceniam pozytywnie, psuje mi podstawowa wada tego filmu – wytykane niemal przez wszystkich szalone tempo. Jak wspominałem, ten film ma masę fajnych pomysłów. Rzeczy, mogące zadziałać dużo lepiej. Ale przez zabójcze tempo i skakanie po scenach nie mamy czasu wsiąknąć w klimat większości lokacji, poczuć głębszej więzi z bohaterami, połączyć tego wszystko z resztą Sagi… Wiele rzeczy, które mi nie przypasowały (poza już wspomnianymi – nie mogę kupić m.in. ujawnienia, że Luke wiedział o zagrożeniu na Exegol i zarówno on, jak i Leia byli w pełni świadomi, że Rey jest wnuczką Imperatora) dałoby się zrobić z głową i poświęcając im więcej czasu. Niestety, twórcy starali się w niewiele ponad dwugodzinnym obrazie zamknąć tonę pomysłów, wymagających przynajmniej dodatkowej godziny, jeśli nie dodatkowego filmu. Serio. Z tych komponentów – nawet z powrotu Palpatine’a – przy odpowiednim przygotowaniu, rozpisaniu tego na dłuższą historię, mogłoby wyjść coś dużo lepszego i przyjętego nieźle nawet przez rozczarowanych zmianą kursu po Ostatnim Jedi. Tym bardziej żałuję, że ze źródeł pozafilmowych (leksykony, nowelizacje itd.) widać, że na wiele z tych rzeczy miano ciekawy pomysł, ale na pomyśle się skończyło. Po prostu – za dużo wszystkiego, zbyt powierzchownie, za szybko! Nie czuć zupełnie epickości, którą starali się nam usilnie zaserwować Abrams z ekipą. W moim odczuciu gdzieś w tym wszystkim utonęły jakiekolwiek emocje, immersja tak charakterystyczna dla Star Wars gdzieś zupełnie się ulotniła.

A wiecie, co jest w tym wszystkim najciekawsze? Że materiału nakręcono znacznie więcej. Dwa miesiące przed premierą oznajmiono, że ostateczna wersja ma 155 minut. Prawie miesiąc później Abrams potwierdził, że skrócono czas do 142 minut. Z wywiadów z aktorami wynika, że tego było dużo, dużo więcej. Zresztą daleko nie trzeba szukać – weźmy na przykład wątek Lando i Jannah, który według słownika obrazkowego miał iść w kierunku poszukiwania zaginionej rodziny. Ba, zwróćcie uwagę na powierzchnię, na której Rey zawija miecze Luke’a i Lei przed pogrzebem – widać przecież, że to nie jest piasek z Tatooine i zupełnie nie pasuje do późniejszych ujęć. Mam nadzieję, że kiedyś doczekamy się opublikowania przynajmniej części scen usuniętych. Nie dlatego, że chcę ratować film, który mi nie do końca podszedł, a dlatego, że po prostu ciekawi mnie, co i dlaczego zmieniono.

Kończąc – mimo, że wiele rzeczy nie przypadło mi do gustu, naprawdę nie uważam, że to zły film. Aspekt audiowizualny jest absolutnie fantastyczny, walki (w tym na miecze) świetnie zrobione, humor umiejętnie zaimplementowany i zabawny, akcja też zrealizowana na najwyższym poziomie. Wielu osobom może podobać się wskrzeszenie klimatu okresu po bitwie o Endor z klasycznego Expanded Universe. Części fanów, dla których filmowe Gwiezdne wojny nie są miejscem na eksperymenty z formułą w stylu Ostatniego Jedi czy niektórych wątków Przebudzenia Mocy, spodobała się zmiana tego kierunku (niestety, nie jestem jednym z nich). Dla niektórych omówione przeze mnie wady wcale nie są wadami lub tylko nieznacznie przeszkadzają w odbiorze Epizodu IX. Jak pisałem na początku – zazdroszczę. Z mojego punktu widzenia to po prostu bardzo złe zakończenie trylogii i jeszcze gorsze zamknięcie dziewięciu epizodów. Duża część omówionych przeze mnie elementów sprawdziłaby się dużo lepiej, gdyby film był z godzinę dłuższy i lepiej przemyślany. Albo nawet – gdyby te wątki rozbudować i rozplanować na więcej filmów. Rozumiem, że to kwestia oczekiwań. Może i zbyt rozbuchanych, ale po prostu ostatecznie nie jestem w stanie w pełni cieszyć się tym filmem. Nie znaczy to, że raz na jakiś czas do niego nie wrócę ze względu na niektóre rzeczy – po prostu nie będę po niego sięgał z tą samą radością, z jaką sięgam po Starą Trylogię, Epizod VIII czy nawet VII i spin-offy.