Kolejna imperialna wtopa – oceniamy „The Mandalorian 2×04”

Mandalorianin powraca na Nevarro i od razu wplątuje się w nie do końca nieswoje sprawy. Uwaga na spoilery!

Cathia

Nareszcie doczekaliśmy się odcinka dotyczącego głównego wątku serialu! Nie dość, że pojawiły się znajome twarze (mundury też), to jeszcze dowiadujemy się, dlaczego Imperium poluje na Baby Yodę i mam wrażenie, że już wiem, co się będzie działo w finale – w końcu dwa źródła cennej substancji z pewnymi elementami na „m” lepsze niż jedno, prawda?  Ładnie się to wszystko zaczyna układać.

Na minus odcinka koszmarny plot armour bohaterów – to zaczyna być jak odcinki Rebeliantów… Jeśli Imperium miałoby tak durnych i niewyszkolonych żołnierzy, nie miałoby się prawa utrzymać przy władzy przez około dwadzieścia lat, Imperator nie Imperator.

Suweren

Kolejny odcinek drugiego sezonu The Mandalorian kontynuuje chlubny zwyczaj niezwalniania tempa, który twórcy upodobali sobie w tej odsłonie serialu. Choć z pozoru dostajemy kolejny „przystanek” na drodze głównego bohatera, która prowadzi do upragnionego celu, to wcale nie oznacza, że będziemy mieli chwilę na złapanie oddechu. Wręcz przeciwnie. Akcja bardzo szybko się rozpędza i obfituje w wiele ciekawych informacji.

Zdaje się, że jedna z ważniejszych zalet tego pierwszego gwiezdnowojennego serialu aktorskiego – poszerzanie uniwersum – zaczyna coraz częściej kierować się w, metaforycznie rzecz ujmując, bardziej istotne rejony. Bowiem powrót do dobrze znanego z pierwszego sezonu Nevarro, ponowne spotkanie z Carą Dune i Greefem Kargą, bardzo szybko przeradza się w infiltrowanie działań resztek Imperium, które cały czas krążą po drugim planie niczym mroczne widmo. Dowiadujemy się, że polowanie na Baby Yodę ma na celu – co niektórzy zapewne podejrzewali – pchnięcie do przodu badań nad próbami klonowania osób wrażliwych na Moc. Razem z bohaterami tego odcinka przeczesujemy na wpół opuszczone laboratoria Imperium, cały czas napawając się klimatem rodem ze starej serii gier Jedi Knight. Na koniec znów cieszymy oczy efektami specjalnymi podczas emocjonującej sceny pościgu oraz starcia myśliwców. Zwieńczeniem tego wszystkiego jest zapowiedź konfrontacji na większą skalę, o czym na razie nieśmiało sygnalizują pojawiający się od czasu do czasu piloci Nowej Republiki oraz resztki Imperium, o których dowiadujemy się coraz więcej.

Jeśli komuś mało pozytywów w tym odcinku, to warto zwrócić uwagę nawet na najdrobniejsze smaczki, które podrzucają nam twórcy. Wspomnienie, że w czasie trwania akcji serialu stolicą Nowej Republiki jest Chandrilla, bardzo ładnie wiąże się z miejscem narodzin przyszłego Najwyższego Przywódcy, Kylo Rena (czy, jak kto woli, Bena Solo). Żeby jednak nie było tak kolorowo, jedną wadę chyba uda się wyłuskać – choć niektóre sceny wzmagają strach i niepokój przed Imperium, które pomimo upadku wciąż jest niebezpieczne, to jednak częściowo psuje ten efekt ciągłe pokazywanie niekompetencji szturmowców, która, mam wrażenie, rośnie z odcinka na odcinek.

Vidar

Odcinek fajny. Zaczynamy widzieć ciągłą fabułę i nareszcie wiemy, o co chodzi z Baby Yodą – to raz. Dwa – w przyjemny sposób ponownie spotykamy się ze znajomymi z pierwszego sezonu. No i nie ukrywam, miło znów poczuć klimat Jedi Outcasta i zobaczyć na wielkim ekranie nową wariację na temat Dark Trooperów.

Wady? Nieco chaotyczne sceny akcji, imperialni niestanowiący żadnego wyzwania no i niestety – część scen z Dzieckiem. Rozumiem, że jest superpopularną maskotką serialu, ale niektóre sceny z nim są wrzucane tylko i wyłącznie po to, by był uroczy, wszywane są w całość dość grubymi nićmi.

Nadiru

Coś jest w tym podobieństwie do misji z Jedi Outcast, zwłaszcza tych pierwszych, gdzie Kyle Katarn nie ma miecza świetlnego – z taką różnicą, że grając nim często jesteśmy w opałach, zupełnie inaczej niż Mando i spółka. Biorąc pod uwagę, że pół odcinka stanowią sceny akcji z udziałem imperialnych żołnierzy, ich niekompetencja niestety urasta do sporej wady nie tylko tego odcinka, ale i całego serialu. Irytuje to o tyle, że jak już ktoś łaskawie trafia, to musi oczywiście trafić w zbroję tytułowego bohatera, innej opcji nie ma.

W gruncie rzeczy, gdyby nie jedna scena z laboratorium, ten odcinek byłby klasycznym one-shotem, dokładnie tak, jak przewidywałem. Mando przylatuje, coś się dzieje z Razor Crestem (tym razem w drodze wyjątku – coś dobrego), robi misje i odlatuje. Kolejny odcinek, mam nadzieję, złamie ten schemat, bo dwa sezony jechania na nim zaczynają się robić nużące. Nie żeby The Siege było jakieś wybitnie złe, ale nie licząc nawiązań i powrotu do starych znajomych, Chapter 12 nie robi zbyt wielkiego wrażenia.