Powrót Jedi? – oceniamy „The Mandalorian 2×05”

Oglądamy znajomą twarz i dowiadujemy się sporo nowego o Baby Yodzie, a wszystko to podane w westernowo-azjatyckim klimacie. Uwaga na spoilery!

Cathia

Ten odcinek był absolutnie fantastyczny wizualnie. Jak widać, nie trzeba fajerwerków i efektów specjalnych w każdym pikselu, by wywrzeć naprawdę niezapomniane wrażenie. Corvus zapiera dech w piersiach nie swoją urodą, ale właśnie tą spektakularną brzydotą. Poszczególne ujęcia również fenomenalne, cudownie stylizowane na western – w tak wielu momentach…

Jeśli chodzi o wątek główny, myślę, że nikt nie był zaskoczony pojawieniem się Ahsoki, o obsadzeniu Rosario Dawson w tej roli mówiono już dawno. Zaskakująco, aktorska wersja tej postaci jest zdecydowanie mniej wkurzająca niż animowana, a scena początkowej walki naprawdę niezła – co by nie powiedzieć, miecze świetlne mogą czasem stworzyć scenerię jak z horroru! Nie do końca cieszy mnie pojawienie się tej postaci w Mandalorianinie, bo – jak już pisałam – wolałabym nowych bohaterów, największą zaletą serialu dotychczas było jego istnienie „obok” spraw wielkiego świata. Podobnie wzmianka o innym bardzo popularnym bohaterze, będącym nadal celem Ahsoki, wydaje mi się wpisana tylko po to, by już niedługo ogłosić serial aktorski o Thrawnie. Z jednej strony bardzo bym się cieszyła, z drugiej patrząc, jak dotychczasowo prezentuje się Imperium, obawiam się, że dostałby spektakularnego odwielorybowego zapalenia mózgu.

Tak czy siak – nikogo chyba nie dziwi, że Baby Yoda nadal zostaje z Mandalorianinem. Jakoś nie do końca podeszła mi jego historia, sugerująca, że powinien być ciut starszy i bardziej dojrzały. No cóż, powiecie, element kamuflażu… Może. Z przyjemnością będę obserwowała ich kolejne przygody, dajcie bogi, z daleka od wielkich spraw tej galaktyki.

Vidar

Odcinek z jednej strony bardzo mi się spodobał – klimat pierwszorzędny, inspiracje kinem azjatyckim (widoczne w scenografii, sposobie narracji, niektórych ujęciach) idealnie wpasowały się w mój gust. Niektórym nie przypadła do gustu ta Ahsoka, dla mnie – widać, że lata imperialnej okupacji i bierne przyglądanie się wyczynom Vadera zrobiły z niej już kompletnie inną osobę. Jest zgorzkniała, bezwzględna wobec wrogów, choć nadal w gruncie rzeczy dobra – fajnie ukazany „szary Jedi”. Sceny walki – super. Wrzucenie tam podbudowy wątku Ahsoki szukającej Thrawna (i Ezry?) niby na siłę, ale chętnie obejrzę ewentualny serial temu poświęcony…

Z drugiej strony – mam problem z Baby Yodą. A raczej Grogu, czy to jak go ochrzciłem w głowie, Grześkiem. W niektórych scenach twórcy zapomnieli chyba, że to ma być odpowiednik maksymalnie ludzkiego dwulatka. Scena z „tresowaniem” go była… dziwna, jakby nagle miał być nieco bardziej rozgarniętym pieskiem, innym razem okazuje się, że nie jest taki znowu durny i w zasadzie powinien być już „mentalnie” sporo starszy. Jego backstory? Niestety, nie kupuję. Zaginionych padawanów/Jedi mieliśmy masę (nawet w nowym kanonie, Cal Kestis!), postać z najbardziej tajemniczej rasy tego uniwersum bez większego wysiłku mogła otrzymać coś dużo ciekawszego, a przynajmniej mniej oklepanego. No i na sam koniec – przerobienie go na MacGuffina, który trzeba zawieźć do miejsca X, położyć na ołtarzu i stanie się wielka magia to dla mnie kompletnie nietrafiony pomysł, jakby z kompletnie innej bajki. Resztę sezonu zobaczę z chęcią, trzymam kciuki, by całość udało się dobrze wpisać w resztę nowego kanonu – z tym, że coś czuję, mogą być kłopoty.

Jedi Przemo

A ja mam dość mieszane odczucia, co do tego odcinka. Był bardzo w dalekowschodnich klimatach, które cóż… nie są moimi klimatami. Doceniam pokazywanie galaktyki o różnych obliczach, ale tu jakoś nie mogłem się odnaleźć. Sama planeta jest tak paskudna, że nie wiem, czemu ktokolwiek chciałby na niej żyć, ale taki był widocznie pomysł.

Oczywiście, najważniejszym elementem tego odcinka jest Ahsoka i z nią również mam pewien problem. W The Clone Wars strasznie jej nie lubiłem, za to Rebels zdecydowanie ocieplił jej wizerunek w moich oczach. Tutaj mam wrażenie, że znowu cofnięto się o parę kroków i nie widzę sensownej ewolucji tej postaci. Jak na osobę działającą przez lata jako agent Rebeliantów to stała się strasznie zgorzkniała i zwyczajnie tchórzliwa. Mam tu na myśli niechęć do szkolenia Dziecka, bo niby widziała, co się stało z Anakinem i ona nie chce tego powtórzyć. No fajnie, a zaraz potem daje Mando wskazówki, jak może znaleźć kogoś innego do tego zadania. Strach przed odpowiedzialnością? Już lepiej by brzmiało, gdyby powiedziała, że ma ważna misję i nie może się tego podjąć teraz. Faktycznie zostało w niej niewiele z Jedi.

Odniosłem też wrażenie, że twórcy odcinka mieli strasznie okrojony budżet na efekty specjalne. Walki mieczem wyglądają dla mnie strasznie drewniano, a Ahsoka zachowuje się, jakby miała miecz świetlny w rękach od tygodnia. Czyli, że co? Pokonanie Inkwizytorów i stawienie czoła Vaderowi jest łatwiejsze niż walka z „uczennicą” Thrawna? Oczywiście, sam pojedynek jest efektowny, ale dopóki nie uświadomisz sobie, że mówimy o walce wyszkolonej Jedi z wojowniczką. Ciężko mi to kupić.

Na zakończenie tajemnicza misja Togrutanki – poszukiwania Thrawna. Jak już wcześniej słusznie zauważono: właśnie dostaliśmy „zapowiedź” serialu o Ahsoce. Według mnie ten odcinek był badaniem odbioru tego pomysłu. Chwyci? Robimy serial. Nie chwyci? Ogarniemy to w książce. Nie mam nic przeciwko czemuś takiemu, ale odniosłem wrażenie, że cały odcinek został zrobiony tylko pod to. Ogółem – jak na razie to mój najmniej ulubiony odcinek Mandalorianina. Nie był zły, ale jednak wolałem poprzednie.

Suweren

Muszę przyznać, że mimo całej mej niechęci do reżysera tego odcinka, czyli Dave’a Filoniego, najnowszy epizod drugiego sezonu The Mandalorian w moim prywatnym rankingu plasuje się bardzo wysoko. Może nie na samym szczycie, ale blisko.

Tym, czym ów zacny odcinek zdecydowanie kupił me serce, jest (uwaga, uwaga) klimat. Znowu. A to dlatego, że twórcy sprawnie przerzucają nas z jednego środowiska w drugie. Tym razem zastajemy rzeczywistość, cóż, inną. Wygląda jak post-apokaliptyczny świat, którego zapewne mało kto spodziewał się po wzmiance Bo-Katan o „lesistej planecie”. Co więcej, jest to świat z własną fauną, z własnymi watażkami i represjonowanymi mieszkańcami. Ponownie jest dużo detali i szczegółów do podziwiania – czy to droidy z serii HK, czy klatki dla więźniów, czy – nieodstępujący tytułowego bohatera na krok – westernowy klimat. Jakby tego było mało, ów klimat nie jest jedynym, który przyjdzie w tym odcinku poczuć. Stylistyka niektórych strojów, lokacji, a także piękne ujęcia oraz iście samurajskie pojedynki przywodzą na myśl Kino Dalekiego Wschodu (co dodatkowo podkreślają szkice koncepcyjne niezmiennie towarzyszące napisom końcowym). Osobiście jestem jego fanem, więc przynajmniej dla mnie był to duży plus. Ach! No i warto też wspomnieć o gościnnym występie Michaela Biehna – aktora zapewne dobrze znanego fanom filmów science fiction z ubiegłego wieku.

No i na koniec – najważniejsze. Nie idzie tylko o występ Ahsoki, która moim zdaniem wypadła bardzo przyzwoicie, tak wizualnie, jak i aktorsko (wygląda na to, że im jej więcej w różnych produkcjach, tym bardziej zaczynam się do niej przekonywać), ale też o coś, co określiłbym roboczym mianem „rozszerzania gwiezdnowojennej rzeczywistości serialowej”. Z tym wiąże się minus dla tego odcinka ode mnie – wspomnienie o wielkim admirale Thrawnie. Byłem przekonany tak na 90 procent, że ów tajemniczy „Mistrz” poszukiwany przez Ahsokę, z uwagi na umiejętności Rozjemczyni, która zdradzała pewne cechy użytkownika ciemnej strony Mocy, to nikt inny jak Snoke. Pójście tym tropem sprawiłoby, że cała ta reorganizacja Imperium i powstawanie Najwyższego Porządku jakoś tak zaczęłyby się zazębiać i wszystko to dostałoby szansę na rozwianie wielu niedopowiedzeń i nieścisłości, które wciąż krążą wokół tego tematu. Cóż, być może nadal tak będzie, ale zaczynam się obawiać, że serialowa rzeczywistość Star Wars będzie coraz bardziej żyć własnym życiem, podczas gdy z mojego punktu widzenia częste łączenie się z innymi tworami z uniwersum podnosi wartość produkcji doń należących. Czas pokaże, w co to wszystko się przerodzi. A tymczasem cieszmy się z małych rzeczy – chociażby z poznania imienia pewnego uroczego zielonego stworka, które, jak dla mnie, pasuje do niego idealnie. No i oczywiście, choć może to zabrzmieć banalnie, z mieczy świetlnych – bo skoro mowa o Star Wars, to muszą być miecze świetlne!

Nadiru

Widzę, że poszedłem tropem amerykańskim i polubiłem Ahsokę szybciej (albo w ogóle), niż większość polskich fanów – i stąd czekałem na jej pojawienie się z niecierpliwością. I nie zawiodłem się, co więcej zdaję się być jedyną osobą z redakcji, która ucieszyła się ze wspomnienia o Thrawnie. Absolutnie mi nie przeszkadza tzw. syndrom małego uniwersum; jeśli są wśród naszych czytelników fani, którzy swego czasu czytali moje fanfiki, to pewnie pamiętacie, że samemu lubiłem stosować tego typu zagrywki. Niezależnie od tego, czy Thrawn ma się pojawić już w tym serialu, chociażby jako przełożony moffa Gideona, czy dostać spin-offa – I’m all for it!

Co do esencji odcinka, czyli tradycyjnej rozwałki i kwestii Grogu (które to imię jest przekomiczne dla kogoś, kto interesuje się brytyjską marynarką wojenną). Też jestem ciekaw, czemu Ahsoka tak wolno pokonała swoją przeciwniczkę, i czemu w ogóle potrzebowała pomocy Mando. Serial jest tak nakręcony, że nic nie sugeruje, by ktokolwiek był w stanie chociażby tknąć naszą ex-Jedi. Jeśli chodzi o Baby Yodę (ciekawe, czy kiedykolwiek przestaniemy korzystać z tej nazwy), muszę przyznać rację Vidarowi – to wszystko jest strasznie naciągane i troszkę zalatuje MacGuffinowatością. Ogólnie odcinek ogląda się świetnie za sprawą wspomnianego w opiniach klimatu i, przynajmniej dla mnie, Ahsoki, natomiast sporo rzeczy tu zgrzyta i ponownie za bardzo leci po schematach.