Chociaż jestem fanem, rzadko oglądam filmy Star Wars. Nie ma to jak kontrowersyjne oświadczenie brzmiące jak herezja, by rozkręcić artykuł, prawda? W moim wypadku ma to jednak swoje dobre uzasadnienie: zbyt częste oglądanie jednego tytułu kończy się u mnie tym, że humorystyczne wstawki przestają mnie śmieszyć i zaczynam dostrzegać w produkcji coraz więcej wad – błędów technicznych, głupich dialogów czy scen, które byłyby lepsze, gdyby tylko troszkę je poprawić. I to właśnie na tym ostatnim się dzisiaj skupię.
Oglądam Zemstę Sithów. Nadchodzi kulminacyjny moment filmu, Mace Windu przymierza się do zadania ostatecznego ciosu Palpatine’owi – a ja już się krzywię, bo wiem, że wystarczyłoby zrobić jedną rzecz, by nie tylko cała scena, ale i film drastycznie się poprawiły. Wystarczyłoby, aby Anakin nie odciął ręki Mace’owi, a wdał się z nim w krótki pojedynek. Pojedynek, w którym młody gniewny Skywalker wyrzuciłby z siebie wszystko, co jego zdaniem zrobiła mu rada Jedi, a zaprzeczanie Windu jedynie podkręciłoby w nim furię, kończącą się zabiciem mistrza. To byłoby nie tylko epickie, ale też znacznie lepsze dla Anakina jako katalizator jego przejścia na ciemną stronę.
Ach, jak ja bym to wszystko popoprawiał…!
To tylko jeden przykład, który, jak sądzę, doskonale ilustruje problem. Mam tak przez cały seans. I to nie tylko z pełnymi „scen do poprawienia” prequelami, ale też Klasyczną Trylogią i oczywiście nowymi filmami. Im częściej coś oglądam, tym intensywniej to analizuję, poddaję krytyce, zagłębiam się w niepotrzebne detale. Zaczynam się irytować tym, że nikt nie zasugerował scenarzyście czy reżyserowi pewnych drobnych zmian, nie zwrócił uwagi na błędy w trakcie kręcenia lub postprodukcji. Z jednej strony rozumiem, że przy tworzeniu filmu, zwłaszcza wysokobudżetowego, pracuje tysiące ludzi i w tym całym bałaganie nie ma czasu czy możliwości wszystkiego przypilnować, ale z drugiej… skoro to jest kolektywne dzieło tylu osób, które na pewno chciałyby dla niego jak najlepiej, czemu się nie zwraca odrobinę większej uwagi na szczegóły?
Z chęci poprawienia filmu wyrosło oczywiście środowisko twórców tzw. faneditów. Kierowani czy to frustracją, czy zwykłą chęcią eksperymentowania z czyimś dziełem, ludzie ci stworzyli filmy nierzadko lepsze od oryginałów, niekiedy nawet relatywnie dobrze znane, jak A New Hope Revisited czy sławetne The Phantom Edit. Ale to taka mała dygresja.
Efektowność i sens mogą iść w parze
Osobnym skutkiem ubocznym frustrowania się na sceny, które chciałoby się ulepszyć, jest pytanie o logikę. Czemu na ekranie tak często oglądamy wątki czy zdarzenia, które nie mają żadnego sensu? Czemu scenariusz nie przechodzi weryfikacji pod kątem jego elementarnej sensowności? Czemu tak trudno jest komuś wymyślić rozwiązanie, które byłoby logiczne albo przynajmniej uzasadniało coś, co wydaje się takie nie być? Odnoszę wrażenie, że w dzisiejszych czasach wielu twórców blockbusterów uważa, że efektowność i fajerwerki są ważniejsze od sensu – ale czemu jedno musi wykluczać drugie? Dla przykładu, w przypadku pościgu za „Raddusem”z Ostatniego Jedi wystarczyłoby, że odbywałby się on np. we mgławicy uniemożliwiającej skoki nadprzestrzenne i lot statków wielkości myśliwca. Ot, proste i eleganckie rozwiązanie, nadające wszystkiemu jakiś sens.
Widzicie, znowu coś poprawiam. Pocieszam się jedynie tym, że nie mam aż tak analitycznego umysłu, by już przy pierwszym seansie irytować się wszystkim, co jest w filmie nielogiczne i „do poprawienia” – gdyby tak było, nie potrafiłbym się chyba cieszyć z żadnego blockbustera. Czy i Wy macie tak samo jak ja? A może odwrotnie, z każdym kolejnym obejrzeniem dostrzegacie więcej zalet? Jeśli tak, to uwierzcie mi: bardzo Wam zazdroszczę. Bardzo.