W bogatej historii Gwiezdnych wojen był taki czas, kiedy LucasArts wydawało całkiem sporo gier: niektóre lepsze, inne gorsze, część zapisała się złotymi zgłoskami w historii, a część chcieliśmy wymazać z pamięci. Dziś nie da się zrobić rankingu gier Star Wars bez obecności Knights of the Old Republic, Empire at War i Jedi Outcasta, jednak pośród wielu tytułów, niektóre zdały się przemknąć niezauważone przez nikogo lub przynajmniej bardzo szybko odłożone na półkę. Jakie to gry? Czy rzeczywiście zapomnienie nastąpiło z ich winy? Czy faktycznie były tak słabe, że nie chciano o nich pamiętać? Odpowiedzi na te i inne pytania znajdziecie w tym cyklu, a na pierwszy ogień idzie The Clone Wars.
W czasach, kiedy Wojny Klonów kojarzyły mi się z epickim konfliktem na tysiącach frontów, a nie z tym kriffolonym serialem, który zaczął wyniszczać EU od wewnątrz, powstało kilka gier opowiadających o starciach Republiki i Separatystów. Po premierze Ataku klonów na Playstation 2, GameCube’a i Xboxa wydano grę pod tytułem The Clone Wars. Miała ona przybliżyć nam jeden z elementów wojny w trakcie tego konfliktu, pozwalając na walkę z Separatystami przy użyciu różnych pojazdów z arsenału Wielkiej Armii Republiki.
Fabuła gry zaczyna się na Geonosis, gdy Mace Windu wraz z innymi Jedi i klonami przybywają na pomoc Kenobiemu i Skywalkerowi (o pomocy dla pani senator nikt się nawet nie zająknął). Po tym niewątpliwie szkoleniowym aspekcie gry zostajemy wkrótce przetransportowani jako Obi-Wan na pozornie nic nieznaczącą planetę Rhen Var, która stała się obiektem zmasowanego ataku armii droidów. Nie zdradzając więcej, w trakcie kampanii przyjdzie nam jeszcze odwiedzić Kashyyyk, Raxus Prime, Thule i Kessiak. Jest to stosunkowo dużo światów, a każdy z nich rzeczywiście się różni od reszty, choć głównie sprowadza się to do różnic w teksturach. Mnie najbardziej zdenerwował straszliwie zalesiony Kashyyyk, co przeszkadza w kierowaniu pojazdami. Zachwytu nie wywołał również Raxus Prime, ale to bardziej przez charakter misji.
Sama oprawa graficzna to typowy standard dla gier na PS2 – z dużą dbałością wykonano kierowalne pojazdy i cutscenki (aż sam byłem zaskoczony ich jakością, mówimy w końcu o grze sprzed 16 lat!), ale już z mniejszą mapy i tekstury. Najbardziej rozbrajające jest oglądanie walk spritowych droidów i klonów, na które nie mamy żadnego wpływu – są tak paskudne, że odróżniamy je w zasadzie tylko kolorem blasterowych strzałów. Muzyka i efekty dźwiękowe również nie powalają, ponieważ za soundtrack robi kilka zapętlonych kawałków z Epizodów I i II zmiksowanych z Marszem imperialnym, co czasami trochę się gryzie, a same odgłosy towarzyszące walce są żywcem wyjęte z Ataku klonów. Pod względem oprawy audiowizualnej nie mogę się oprzeć wrażeniu, że gra miała albo ograniczony budżet, którym ktoś niezbyt udanie zarządzał, albo zwyczajnie robiono ją w pośpiechu. Nie jest źle, ale znam gry na Playstation 2, które wyglądają zwyczajnie lepiej.
Przejdźmy jednak do tego, co w takiej grze jest najważniejsze – rozgrywka. Czy dobrze się w to gra? Muszę przyznać, że… jak najbardziej! Gdy już opanujemy niezbyt intuicyjne sterowanie (na początku ciągle myliłem przyciski broni podstawowej, dodatkowej, przyspieszenia i zmiany widoku – zdecydowanie zrobiłbym inną „klawiszologię”), otrzymamy wciągającą i dobrze wykonaną grę! Kierując różnymi pojazdami Republiki naprawdę czujemy jak potężną bronią dysponujemy. Najbardziej mi się spodobało latanie kanonierką LAAT, która w moich rękach stała się bronią ostatecznej zagłady armii droidów. Drugim moim ulubionym pojazdem stał się podstawowy czołg, nasz najczęstszy środek transportu – jest niezwykle zwrotny i dość wytrzymały, więc pomimo mniejszych zadawanych obrażeń, dobrze się nim kieruje. Mieszane uczucia mam co do AT-XT, którego siła ognia robi wrażenie, ale ślamazarność i ociężałość przy celowaniu zaniżają przyjemność z kierowania nim. W trakcie kampanii przyjdzie nam również przelecieć się STAPem, republikańskim skuterem, separatystycznym czołgiem AAT, a nawet dosiąść kashyyykańskiego stwora maru. Szczerze znielubiłem dwie pierwsze maszyny, gdyż wiązały się zwykle z misjami pościgowymi lub ucieczkowymi, przy których myślałem, że zaraz coś mnie trafi. Lawirowanie STAPem między drzewami Kashyyyka przy goniącej cię fali energii jest koszmarem.
Największą bolączką rozgrywki są te fragmenty misji, z których wysiadamy z pojazdów, by pokierować bezpośrednio Mace’em Windu lub Anakinem. Zaraz, zaraz… Przecież to powinna być najlepsza część! No powinna, ale nie jest. Sterowanie nimi to makabra, ponieważ działa identycznie w przypadku pojazdów. Jedi chodzą niewiarygodnie sztywno, kamera zachowuje się tragicznie, a sama walka nie jest w żaden sposób lepsza. Brakuje wyczucia długości miecza, więc najczęściej nim nie trafiamy. W takiej sytuacji szybko przestawiamy się na używanie tylko pchnięcia Mocy, które jest równie potężne jak to widziane w serialu Tartakovsky’ego. Problem w tym, że po każdym użyciu musi się naładować, co wydłuża niepotrzebnie grę. Na szczęście zdarza się to ledwie trzy razy na szesnaście wieloetapowych misji, więc można zacisnąć zęby i jakoś się przemęczyć.
Oprócz kampanii mamy jeszcze do dyspozycji multiplayer, gdzie na jednym telewizorze możemy zagrać w cztery tryby ze znajomym zarówno w tryb versus jak i w kooperację, korzystając przy tym również z separatystycznych pojazdów. Kolejne mapy do tego trybu, jak i bonusy typu making-off oraz galerie odblokowujemy wykonując dodatkowe misje w trakcie rozgrywki fabularnej.
Podsumowując: The Clone Wars to bardzo nierówny tytuł. Z jednej strony mamy naprawdę dużą frajdę z rozwalania droidów maszynami wojennymi, a kampania nawet interesuje, ale z drugiej oprawa audiowizualna jest przeciętna i widać, że nie dopracowano w pełni sterowania niektórymi pojazdami oraz rycerzami Jedi. Przykro tym bardziej, że w tym samym roku (a nawet kilka miesięcy wcześniej!) wydano fenomenalnego Jedi Outcasta. The Clone Wars przez swoje wady staje się tytułem przeciętnym, takie 6/10. Jak będziecie mieli kiedyś okazję to zagrajcie, jeśli nie – niewiele stracicie.