Kobiety „Solo”

Pisałam kiedyś, że drażni mnie wprowadzanie do Star Wars postaci kobiecych niejako na siłę, aby przyciągnąć każdego możliwego odbiorcę. Zdania nie zmieniłam, jest to wkurzające, z niecierpliwością oczekiwałam zatem Solo. Z niecierpliwością, ale i z niepokojem – w końcu Qi’ra była dosyć istotnym elementem kampanii reklamowej (póki Gra o tron cieszy się popularnością, dopóty Emilia Clarke będzie chętnie zatrudniana przez kolejne ekipy).

Namnożyło się w naszym spin-offie całkiem sporo pań: wspomniana Qi’ra, Val, Enfys Nest, a także L3-37… I wiecie co? Żadna z nich mi nie przeszkadzała, każda miała coś do przedstawienia, a co najważniejsze: każda była wiarygodna (tak, nawet sfiksowana droidka!).

Zacznę może od Qi’ry. Największym komplementem, jaki mogę powiedzieć w tym przypadku, jest ten, że mimo kiepskiej gry aktorskiej, postać się broni. Osoba mająca za sobą takie przeżycia jak ona, nie może pozostać w duchu słodkim niewiniątkiem wzdychającym do ukochanego. Jej jedynym priorytetem jest przeżycie i to nie tylko, jak wiemy, w związku z pracą dla Drydena Vosa, ale i dla bardziej bezwzględnego zwierzchnika. Cyniczna, utalentowana, potrafiąca sama o siebie zadbać, nie czekająca na księcia z bajki stanowi godną partnerkę dla niejednego przemytnika i gangstera odległej galaktyki i zaczynam podejrzewać, że Han Solo miał swój określony typ kobiety.

Val to kolejna silna postać, nie potrzebująca udowadniać swojej wartości mężczyznom, których spotyka. Niewiele w sumie wiemy o jej przeszłości, ale jedno jest pewne: gdzieś pomiędzy walką o przetrwanie, o kolejne szalone zlecenia zdołała pokochać i to pokochać tak… prawdziwie. Jej uczucie do Becketta to nie fajerwerki czy szalone obściskiwanie się w kąciku, to związek dwóch pokrewnych dusz, tak bardzo pokręconych, ale jednak sobie podobnych. I jestem w stanie zrozumieć, dlaczego Val nie zawahała się poświęcić życia dla tego, kogo kochała. Bo tak naprawdę istniał dla niej tylko ten jeden człowiek, za którym poszłaby w ogień. I poszła.

Nie tak wielkim znowu zaskoczeniem okazała się płeć Enfys Nest, bo że miała być niespodzianką, byłam pewna praktycznie już od pierwszego momentu tej postaci na ekranie. I nie, nie uważam w tym przypadku, że to sztucznie umieszczona w scenariuszu kobieca postać – jej historia ma olbrzymi sens! Mieszkańcy zdziesiątkowanej przez kryminalistów planety wydają się być plemionami koczowniczymi, matriarchat zatem pasuje do nich bardziej niż do wielu innych społeczeństw. Skoro zatem stanowisko przechodzi zazwyczaj z ojca na syna, dlaczego nie zastosować tej reguły i w tym przypadku? Zdecydowanie podoba mi się historia Enfys, jej zaciekłość, jej chęć odwetu i jej biegłość w walce. To walka o przetrwanie, a do takiej i to w dodatku w takim settingu pasuje mi idealnie kobieta, a może raczej dziewczyna…

Dużo osób krytykuje L3-37, wyjątkowo do nich nie dołączę. Droidka wydaje się być całkiem niezłym elementem komediowym (no dobrze, pomijając scenę z przecinaniem ogrodzenia), w dodatku jak dla mnie całkiem nieźle obrazuje zacietrzewienie pewnych środowisk. I jakkolwiek niespecjalnie odpowiada mi ta teoria o panseksualiźmie Lando, tak urzekło mnie w jakiś sposób to oddanie L3, takie nie…zwyczajne właśnie poprzez fakt, że miała kobiece oprogramowanie, a przecież tak normalne dla każdego „męskiego” droida świata Gwiezdnych wojen.

Naprawdę, nie potrzeba wiele, by stworzyć postać wiarygodną, która się broni, zresztą tyczy się to nie tylko kobiet, bo, jeśli pamiętacie, płakałam rzewnymi łzami nad papierowymi bohaterami Przebudzenia Mocy. Wystarczy tylko dobra historia i… odrobina chęci, nie ideologii.