Po bardzo długiej przerwie (której wyjaśnienie pojawi się w tekście) wracamy do Zapomnianych gier Star Wars!
Tym razem na warsztat weźmiemy grę, która pomimo ciepłych wspomnień fanów jest graczom szerzej nieznana. Mowa o Star Wars Bounty Hunter, wydanym w 2002 roku na konsole PlayStation 2 oraz GameCuba. Co ciekawe, w 2016 wydano jego remaster na PlayStation 4, sprawiając, że w grę możemy grać na większej rozdzielczości z nieco poprawioną grafiką. Pomimo posiadania wersji na PS2, zdecydowałem się wrócić do tytułu na PS4, żeby nie rysować antycznej już płyty oraz dla lepszej jakości screenów. Dlaczego jednak Bounty Hunter nadal jest tak mało znany? Sprawdźmy!
Na początku przyjrzyjmy się fabule. Pamiętacie, gdy w Ataku klonów podczas pierwszego spotkania Kenobiego z Fettem łowca nagród mówi, że zwerbował go człowiek zwany Tyranusem? Otóż gra opowiada właśnie o tym! Szukając najlepszego materiału genetycznego dla powstającej armii klonów, hrabia Dooku urządza swego rodzaju konkurs: oferuje pięć milionów kredytów za zabicie jego dawnej uczennicy, która przeszła na Ciemną Stronę i planuje terroryzować galaktykę za pomocą armii skrytobójców. Skuszony wysokim zarobkiem Fett angażuje się w poszukiwania, które doprowadzają go do ofiary. Chyba nie muszę wspominać, że udaje mu się dopiąć swego? W trakcie rozgrywki poznamy również historię współpracy Jango z Zam Wesell, okoliczności zdobycia Slave I oraz powód, dla którego jako część zapłaty zażądał niezmodyfikowanego klona samego siebie. Czy fabuła jest ciekawa? Nie nazwałbym jej wybitną i nie ma co się spodziewać nagłych zwrotów akcji, ale stanowi eleganckie wyjaśnienie kilku wątków z Epizodu II, więc bardziej zainteresowani fani na pewno będa zaciekawieni. Bardziej wtajemniczeni w Expanded Universe gracze z łatwością skojarzą również wątek Hutta Gardulli, Montrossa oraz wspominanego w rozgrywce Jastera Mereela.
Jeśli chodzi o oprawę audiowizualną, nie bardzo jest się do czego przyczepić. W grze wykorzystano motywy z Ataku klonów oraz z Oryginalnej Trylogii. Mamy nawet własny, oryginalny temat muzyczny, który jednak występuje wyłącznie w menu głównym – a szkoda, ponieważ wpada w ucho. Graficznie nie odbiega od standardów z tamtych lat, ale na pewno (tak jak w przypadku Clone Wars) warto kolejny raz pochwalić twórców za jakość cutscenek, ogląda się je przyjemnie nawet obecnie, zwłaszcza w odświeżonej rozdzielczości. Oczywiście, nie da się zdziałać cudów bez remake’u, dlatego w niektórych miejscach zobaczymy piksele, a postacie Huttów są wyjątkowo paskudnie wykonane. Mówimy jednak o grze mającej 17 lat, zatem nie czepiajmy się za bardzo. Żeby jednak nie było za słodko, to Bounty Hunter ma ode mnie dwa minusy. Pierwszy należy się za brak napisów w 90% gry. Fett w zdecydowanej większości przypadków rozmawia przez komunikator ze swoją toydariańską współpracowniczką. Mam propozycję: załóżcie na głowę hełm szturmowca, włóżcie do środka komórkę, zadzwońcie do znajomego, który ma chrypę, a inny kolega niech nagra od zewnątrz Waszą rozmowę. Tak właśnie brzmią dialogi w większości gry. Możecie znać angielski na poziomie C2, a połowy i tak nie zrozumiecie. Tym większe mam pretensje, że w rozmowie z Huttami pojawiają się napisy, kiedy ci mówią swoim językiem. Drugi zarzut tyczy się wyłącznie wersji z PS4: otóż z nieznanych mi powodów autorzy remastera stwierdzili, że dużo lepiej będzie wyglądało, jeśli ostatnie dwa poziomy będą ciemniejsze. I faktycznie, o ile klimat rzeczywiście jest lepszy dzięki temu zabiegowi, to widoczność spada co najmniej o 50%, a ponieważ są to najtrudniejsze etapy, stają się one niemal niegrywalne!
Jak już przy tym jesteśmy, na deser przejdźmy do grywalności. Wiecie, jaki jest największy problem Bounty Huntera? Nie potrafi się zdecydować, jaką grą ma być. Na początek zaczniemy od walki, która sprowadza się do zaklikiwania przeciwników. Co z tego, że jako Jango Fett dostajemy do dyspozycji imponujący arsenał, skoro przez większość gry wystarczą nam nasze podstawowe pistolety blasterowe? Owszem, na początku robią naprawdę wielkie wrażenie: łowca nagród nie dość, że może ostrzelać dwóch przeciwników jednocześnie, to szybkość strzałów zależy wyłącznie od tego, jak szybko umiemy wciskać przycisk. Dzięki temu przebijamy się bez większych problemów przez hordy wrogów, patrząc, z jaką łatwością padają u naszych stóp… tylko po to, żeby w połowie gry stało się to nużące. Swoją drogą, nasza ścieżka jest tak usłana trupami, że Jango mógłby śmiało startować w konkursie na największego seryjnego mordercę w historii. Wracając jednak do tematu: na opcję przełączania broni zwyczajnie szkoda czasu, ponieważ problem pojawia się wyłącznie, gdy wrogów jest w jednym momencie tak dużo, że nie pomaga nam nawet nasza niezwykła mobilność i automatyczne celowanie. Takich sytuacji jest może 3-4 w całej gry. Jak wygląda walka z bossami? Oprócz pierwszego (który jest w ogóle naszym pierwszym przeciwnikiem), sprowadza się to również do zaklikiwania ich na śmierć, tylko teraz opłaca się używać do tego rakiet oraz zdobytej wcześniej broni dodatkowej – oszczędzimy sobie sporo czasu.
Drugi problem mechaniki i przyczyna, przez którą czekaliście na ten tekst tak długo, to ABSOLUTNIE SKOPANE I IRYTUJĄCE elementy zręcznościowe! Jednym z bardziej charakterystycznych elementów pancerza Fetta jest jego odrzutowy plecak. Możemy z niego oczywiście korzystać w ciągu gry. Twórcy stwierdzili, że w takim razie jest to fantastyczna okazja, aby przydał nam się nie tylko do walki, ale również do osiągania niedostępnych normalnie miejsc. O ile sam zgadzam się, że to dobry pomysł i z niecierpliwością czekałem na możliwość polatania sobie, o tyle autorzy gry przesadzili ze swoim pomysłem do granic absurdu, wrzucając do rozgrywki bardzo trudne elementy zręcznościowe. Na czym polega trudność? Składa się na nią kilka elementów. Po pierwsze paliwa w naszym plecaku starcza na 3 sekundy lotu. TRZY SEKUNDY! To jest jakaś kpina i wystarczy, że źle ocenicie odległość, lub poziom paliwa zanim się zregeneruje i jesteście ugotowani. Teraz dodajcie do tego fatalną pracę kamery, która zawsze się ustawia tak, aby być za plecami Fetta. Szczególnie mocno dało mi się to we znaki podczas etapu, gdzie trzeba skakać między poruszającymi się w przeciwne strony platformami, a dodatkowo musimy schodzić w ten sposób coraz niżej. I weź tu teraz ustaw dobrze kamerę, skoro sama po sekundzie wraca do domyślnej pozycji. Twórcy gry ewidentnie pokochali serię Jedi Knight z jej etapami zręcznościowymi, tylko szkoda, że nie umieli ich zrobić równie dobrze. I na koniec wisienka na torcie: na każdy poziom macie 5 żyć. Straciłeś wszystkie? Przechodź cały poziom od nowa! Zginąłeś na tym kriffolonym etapie zręcznościowym dosłownie 30 sekund od końca gry? Kogo to obchodzi, graj od nowa! Próbowałem nawet znaleźć kody na nieśmiertelność lub nielimitowane życia – nie istnieją i dlatego przechodziłem tę grę siedem miesięcy. Przez te etapy to gra dla masochistów, bo nie wierzę, że komukolwiek się one podobały. Budzą frustrację, zniechęcenie do grania i silne pragnienie rzucenia padem o ścianę. Na YouTubie znajdziecie kilka gameplayów, w tym jakiegoś mistrza gry, który potrafił cały poziom przejść w 10 minut. Wiecie, gdzie najczęściej ludzie tracą życia? Na etapach zręcznościowych. Cudownie łączy się to również z animacjami. Załóżmy, że Fett obrywa rakietą: odpala się wtedy animacja, pokazująca iż upada na ziemie i leży tam parę sekund, w czasie których nadal może być atakowany i nic z tym nie zrobimy. A co się dzieje, gdy taka sytuacja zdarza się w trakcie skoku/lotu? Dokładnie to samo, tylko w momencie spadania! Zanim Fett „podniesie się” i odpali plecak, odpali się animacja jego śmierci. I po kolejnym życiu.
Bounty Hunter dzieli się na sześć rozdziałów, a każdy z nich na trzy misje, co daje nam osiemnaście etapów. Gdy już udawało mi się przejść dany poziom, średnio zajmowało mi to jakieś 30 minut. Łatwo obliczyć, że w założeniu przejście gry zajmuje około 9 godzin, co nie jest zbyt wysokim wynikiem. Autorzy chyba też o tym pomyśleli, ponieważ poukrywali na każdym poziomie specjalne znajdźki odblokowujące materiały dodatkowe, w tym cały komiks Jango Fett: Open Season. Ponieważ jednak jesteśmy tym łowcą nagród, możemy też zlokalizować pomniejsze cele do likwidacji, za które dostaniemy kredyty odblokowujące kolejne bonusy, takie jak szkice koncepcyjne lub karty ze Star Wars TCG. Problem w tym, że aby odkryć nasz cel, trzeba przełączyć się na widok z hełmu i przeskanować KAŻDĄ postać w grze. Może się chować wśród cywili i wtedy nie ma problemu, ale jeśli jest to przeciwnik, życzę powodzenia. Trzeba wtedy go oznaczyć (a cel się cały czas rusza) i najlepiej związać (więcej kredytów niż zabicie), ale gwarantuję, że nie będziecie mieć na to czasu, ponieważ prędzej Was zastrzelą niż dokonacie tej sztuki.
Podsumowując, pomimo naprawdę świetnego pomysłu i wciągających pierwszych etapów gry, Bounty Hunter to zwykły bubel, którego od całkowitego zapomnienia ratuje jedynie sentyment fanów, grających weń za młodu. Gra kuleje w każdym aspekcie mechaniki: walka szybko staje się nużąca, postać w żaden sposób się nie rozwija, nowych broni używamy tylko do walki z bossami, etapy zręcznościowe są nieludzko utrudnione, a zebranie wszystkich nagród pobocznych niemal niemożliwe. Fabuła jest ciekawa, ale głównie dla fanów postaci i co bardziej zainteresowanych niewyjaśnionymi sprawami z Ataku klonów, więc pomimo gościnnych występów znanych z filmów postaci, nie odczuwamy tu ducha Star Wars. Zanim jednak się obrazicie, że opluwam grę z Waszego dzieciństwa, spróbujcie ją przejść całą w obecnych czasach. Z dostępnością dla posiadaczy konsol PlayStation 4 nie będzie problemów, a inni na pewno znajdą jakiś sposób na jej odpalenie na innych sprzętach. Sprawdźcie sami, czy faktycznie Bounty Hunter wytrzyma Waszą próbę czasu i zachwyci dorosłego, tak samo jak zachwycał dziecko 17 lat temu. Ja nie polecam.