Będę się niniejszym przyznawać do błędu – tyle razy polecano mi Wojny klonów, a ja odmawiałam jednego nawet spojrzenia li i tylko przez Ahsokę. Nic nie poradzę na to, że padawanka Anakina doprowadzała mnie i nadal w sumie doprowadza po prostu do szału. W pewnym momencie tak się jednak złożyło, że coraz więcej informacji z serialu było mi potrzebnych, a powiedzmy sobie szczerze – Wookieepedia nie załatwia wszystkiego. Westchnęłam zatem i zaczęłam oglądać… i wsiąkłam, wsiąkłam całkowicie… Jakie to dobre! I takie… inne…
Przede wszystkim strasznie dziwi mnie, że Wojny klonów są przeznaczone dla dzieci i to w sytuacji, kiedy takie na przykład Mroczne widmo musiało mieć Słoika Binksa, żeby młodsi mieli się z kim utożsamiać. Oczywiście, tutaj jest Ahsoka i kilku pomniejszych padawanów, ale mimo wszystko typowo „dziecinne” są zaledwie pojedyncze odcinki. Większość naprawdę aż zaskakuje i to na plus. A czym? Ano właśnie tym pokazaniem wojny. Prawdziwej wojny, nie radosnego naparzania się bandy przyjaciół z zadupiastej planety z wierchuszką Imperium.
Wojna w serialu jest aż nadto realistyczna. Giną wszyscy – od postaci ważnych, przez istotne dla danego wątku, aż po nieistotnych przypadkowych przechodniów. Nikt nie jest bezpieczny i to niezależnie od sytuacji i strony, po której się opowiada. Oczywiście, z uwagi na kolejne filmy wiemy, kto nie zginie na pewno, ale… to naprawdę nie przeszkadza i aż jestem zdziwiona. Da się poprowadzić narrację tak, by suspens był! Wojna jest totalna i dotyczy wszystkich – nawet tych, którzy próbują ułożyć sobie życie z daleka od wszystkiego i nie mieszać się w sprawy galaktyki, kultywując dawne tradycje… Nie, konflikt upomni się i o nich, z najbardziej różnych powodów. Bo to właśnie ci maluczcy są najbardziej narażeni, choćby ze względu na to, jaki stanowią środek nacisku na wielkich (naprawdę zaskoczyła mnie egzekucja niewolników przed oczyma Obi-Wana, by uświadomić mu, jakie będą konsekwencje jego sprzeciwu). Klony też giną setkami, jeśli nie tysiącami, wszak po to zostały stworzone i są tworzone przez cały czas trwania serialu.
Szaleńczo podoba mi się również to, w jaki sposób pokazano Zakon Jedi. W Starej Trylogii z oczywistych względów jest idealizowany, w prequelach już zarysowuje się to, co w pełni widać właśnie w Wojnach klonów. Jedi to banda arogantów, przekonanych o własnej nieomylności, nawet jeśli na co dzień widzą, że rzeczywistość prezentuje się jednak jakby inaczej. W dodatku są głupi i naiwni – oczywiście, to ocena w kontekście tego, co dzieje się w Zemście Sithów, ale cały sezon 6 krąży właśnie dookoła jednego tematu: tajemnicy stworzenia armii klonów. Owszem, dowody na istnienie chipów w mózgach klonów zniknęły, przejął je hrabia Dooku, więc można byłoby to uznać za bredzenia wariata, któremu mózg się przegrzał, ale wystarczyłoby zaledwie wykonać odpowiedni skan na wybranych przypadkowo żołnierzach i co? Ano można byłoby się przekonać, czy to prawda. Proste, szybkie. Nie wiem, czy skuteczne, bo ciężko byłoby wycofać całą armię, więc wygodniej uznać, że nic się nie dzieje… taaaaa… Do momentu, kiedy dowiadujemy się, że nasza armia została stworzona przez naszego wroga. Wszystko wydaje się ładnie łączyć w rozwiązanie zagadki i nawet średnio rozgarnięty Gunganin mógłby się domyślić, że coś tu nie do końca się zgadza. Ładnie uzupełnia się to z tym, co słyszymy w EIII – że Ciemna Strona zaćmiła umiejętności Jedi i dlatego ciężko przejrzeć im wszystkie podstępy stosowane przez przeciwnika. Jednak Rada odmawia przyznania się do tego, mimo że stanowi przecież dowództwo armii Republiki… tak, w jakimś sensie Republika rzeczywiście upadła przez Jedi. Sidious to jedynie przyspieszył.
Doskonale nakreślono także postaci – i te nowe, i te znane z innych źródeł. Moim bezwzględnie ulubionym przykładem jest tu Obi-Wan, złośliwy cynik, jednak niepozbawiony cech ludzkich, które wydaje się tak tępić w Ataku klonów u swojego ucznia. Stałam się wielką fanką jego związku-niezwiązku z księżną Mandalore, bo jest rewelacyjnie wręcz wyważony i świetnie napisany. Naprawdę łezka mi się w oku zakręciła, gdy Darth Maul postanowił wykorzystać ją do zemsty na swoim arcywrogu. Znakomicie pokazano też drogę Anakina, powolne odchodzenie od wszystkich dogmatów Jedi (dobra, zaczął już swoim ślubem), jego uświadamianie sobie, że Rada nie ma monopolu na mądrość i wyjście z sytuacji. Zabawne, że dopóki służy to jakoś Radzie, wszyscy patrzą na niego przez palce, a niektórzy wręcz wykorzystują celowo, traktując jako swojego rodzaju komandosa i agenta do zadań specjalnych. Po jego ostatniej rozmowie z Ahsoką nietrudno uwierzyć, że mógł naprawdę wybrać drogę Palpatine’a, zapewniającego go, że Jedi i Rada również błądzą. Jakkolwiek niechętnie, tak jednak przyznaję, że tutaj Ahsoka przydała się wręcz doskonale i tak straszliwie żałuję, że w tym kontekście Filoni nie odważył się zabić jej w pojedynku z dawnym mistrzem w Rebeliantach, co przecież tak bardzo osłabiło wymowę pojedynku Vadera i Luke’a w Powrocie Jedi.
Zazdrość i wątpliwości Anakina doskonale prowadzą do wszystkiego, czego ze względu na pośpiech nie zdążono pokazać w Zemście Sithów. Podobnie zresztą jest w przypadku Padmé… Poznajemy przecież nie tylko jej drugą i trzecią twarz (tym razem mamy senator do zadań specjalnych), ale także ludzi, których lubi i ceni – również Separatystów. Nie dziwne zatem, że w niektórych momentach filmu „mówi niczym Separatystka”. Niektórzy Separatyści są przecież tacy jak dawna królowa – pragną tylko dobra dla swoich światów, a kto wie, czy gdyby nowy Kanclerz nie pochodził z Naboo, piękny świat sztuki i wodospadów nie opowiedziałby się za drugą stroną konfliktu? Wszak Republika zawiodła Naboo już raz, i to bardzo srodze! Świat nie jest czarno-biały jak w EI i EII, więcej tutaj szarości nawet niż w całkiem mrocznej Zemście…
Ładnie łączy się to również choćby z kreacją niektórych postaci, które znamy potem jako wiernych oficerów Imperium. Jednym z nich jest oczywiście admirał Tarkin, cudownie arogancki, postrzegający Jedi jako coś spoza systemu, a zatem niekoniecznie dobrze wpływających na jedność Republiki jako takiej, tym bardziej w kontekście ich nieudolności bojowej (a przynajmniej kontrowersyjnych decyzji). Bardzo łatwo połączyć tego Tarkina z tym, którego widzimy później (ale zapomnijmy o Rebeliantach…). Szaleńczo podoba mi się też pokazanie bardzo kompetentnego Wullfa Yularena – późniejsi oficerowie Imperium przeżyli wojny klonów, doskonale wiedzieli, z czym łączy się ten chaos i do czego prowadzi bezwzględne okrucieństwo wojny. Nic dziwnego, że dla nich żelazna pięść Imperium była niezbędna do utrzymania względnego spokoju w galaktyce, która już tak wiele doświadczyła. Co więcej, w kontekście pokazania tego codziennego przypadkowego horroru wojny nic dziwnego, że tak wiele światów postanowiło przełknąć kwestię niezależności i jednak grzecznie trwać przy Imperium. Rządy Palpatine’a wydają się doprawdy mniejszym złem, zwłaszcza że niewiele o całości intrygi mógł przecież wiedzieć ktoś w odległej galaktyce, nie dysponujący wglądem za kulisy wielkiej polityki.
Fenomenalnie zajęto się również sprawą Mocy – to już nie tylko Jedi i Sithowie, ale także rozmaite stworzenia i fascynujące zjawiska, wzbogacające nasze spojrzenie na „duchowość” odległej galaktyki. Oczywiście, w starym kanonie również mieliśmy do czynienia z odłamami i sektami, którymi zajmował się przecież chociażby Jacen, ale tu podrążono nieco temat, zwłaszcza Sióstr Nocy, a także spróbowano wyjaśnić kwestię „żywej Mocy” i tego, dlaczego nie wszyscy Jedi mogli wrócić w swej duchowej formie. Wprawdzie nie uważam tego wyjaśnienia za specjalnie przekonujące, a finałowe odcinki z mistrzem Yodą były najzwyczajniej w świecie nudne, ale cieszę się, że przynajmniej próbowano. Kompletnie zafascynowały mnie tym razem mieszkanki Dathomiry, a zwłaszcza magia Matki Talzin. Świetnie napisana i doskonale poprowadzona postać. Podoba mi się także, że to właśnie ona, ze swoją dziwną sztuką, stoi za powrotem Dartha Maula do wszechświata Star Wars. Nadal niekoniecznie akceptuję to zmartwychwstanie, ale skoro stoi za nim dziwna magia Sióstr Nocy… tak bardzo niegwiezdnowojenna…
Wreszcie mamy też galaktykę rozległą, zamieszkaną przez różne stworzenia, nie tylko te klasyczne, widziane w filmach (no dobrze, wojownicze żółwie to niekoniecznie to, czego szukałam), galaktykę rozmaitych planet… Mamy sprawy duże i małe, przeplatające się wzajemnie ze sobą. Obrona galaktycznej stolicy może być tak samo istotna jak obrona małej chatki pośrodku niczego, zamieszkiwanej przez rodzinę zbiegłego klona.
Przyznaję – myliłam się. Wojny klonów rzeczywiście dały mi wszystko, czego zawsze oczekiwałam od Gwiezdnych wojen – szerszego spojrzenia, w tym również na codzienny świat maluczkich i wpływ galaktycznych konfliktów na życie codzienne. Żałuję bardzo, że jednak nie sięgnęłam po serial wcześniej, ale kto wie – może wtedy nie byłabym w stanie go docenić? Wszak widziałam wyrywkowo kilka odcinków i zawsze trafiałam na te nieco bardziej dziecinne, a mistrza Yody z motylkami bez szerszego kontekstu najzwyczajniej w świecie nie zniesę… Jeśli przełknę Ahsokę, jest dobrze. Nawet bardzo dobrze. O rany, jakie to dobre! Trochę tylko boję się nowego sezonu, bo dla mnie całość została doskonale zamknięta… Po co dopisywać coś nowego do dobrego?