Wprawdzie wiekiem, przynajmniej zdaniem niektórych, bliżej mi do Atlantydy niż do współczesności, nie należę do tych szczęściarzy, którym dane było zobaczyć Oryginalną Trylogię na dużym ekranie wtedy, kiedy się ukazała. Moja fascynacja zaczęła się w 1990 r., kiedy koleżanka puściła mi „coś fajnego” na swoim odtwarzaczu wideo, zapewne jednym z pierwszych w moim miasteczku. W pewnym momencie sama posiadałam kopię Imperium kontratakuje, gdzie pod koniec lektor straszliwie przyspieszał w stosunku do oryginalnej ścieżki dialogowej i można było usłyszeć kwiatki w stylu „Hałaśliwy brutal” czytane w momencie, kiedy admirał Piett zwracał się z szacunkiem do Lorda Vadera. Szansą na obejrzenie trylogii w kinie była dla mnie Edycja Specjalna – nawet taki kujon jak ja zwalniał się wtedy z ostatnich lekcji, by tylko jechać do Krakowa i obejrzeć Gwiezdne wojny jak bogowie przykazali. A kiedy zawitały do lokalnego kina, to… po raz drugi, trzeci, szesnasty… Oczywiście, była to Edycja Specjalna, więc z wprowadzonymi zmianami (Han Solo strzelił pierwszy!), ale i szansa na unikalne przeżycie, którą się w pełni wykorzystało… Prequele już przeżyłam na dużym ekranie, z zapartym tchem, choć przekonałam się do nich jakby dużo później…
Niemniej moimi pierwszymi Star Warsami była właśnie Oryginalna Trylogia i to ją siłą rzeczy najmniej razy w kinie widziałam, ograniczona kieszonkowym. Pewnie, do dzisiaj obejrzałam ją zapewne i z tysiąc razy, na mniejszym ekraniku, czy to telewizora czy komputera. Gwiezdne wojny na życzenie, puszczam je sobie, kiedy tylko mam ochotę, znam na pamięć każdy fragment dialogu, każdy element ścieżki dźwiękowej, ile razy zatrzymywałam projekcję, bo chciałam się przyjrzeć czemuś piątemu w tle, na prawo od X-winga. Kto z nas zresztą tak nie robił? Do dzisiaj pamiętam jak w liceum zasłuchiwałam się pewnym kawałkiem muzycznym ilustrującym pojedynek Vadera i Luke’a na Gwieździe Śmierci, raz za razem, przewijając kasetę w nieskończoność. Ile razy przewijałam też kasetę z nagranym z telewizora Powrotem Jedi, chcąc pod głosem lektora usłyszeć fragment oryginalnej ścieżki dialogowej!
Powstaje pytanie, czy taka dogłębna znajomość filmu wpływa na jego odbiór. W domu zdarza mi się nieraz puścić chociażby Zemstę Sithów w tle, do sprzątania (och, wejście Anakina z 501. do Świątyni Jedi!), nierzadko scrolluję internety, mając na drugim monitorze puszczone Imperium kontratakuje albo Łotra 1… Nie muszę patrzeć, doskonale wiem, co zaraz się stanie, nagle powiększam okienko z odtwarzaczem na pełen ekran, bo TĘ SCENĘ trzeba obejrzeć, poświęcając jej absolutnie niepodzielną uwagę… Dlatego przyznam, że zastanowiłam się przez sekundkę, czy skoczyć do Multikina, skoro na początku lipca ma się tam pojawić Imperium kontatakuje… Sekundka upłynęła, a ja czym prędzej kupiłam bilety…
I wiecie co? Warto było! W końcu dla mnie to początek znajomości z Gwiezdnymi wojnami (serio, ta koleżanka puściła mi drugą połowę Imperium kontratakuje, więc zaczęłam od pewnego ujawnienia koligacji rodzinnych), w końcu to – dla mnie – najlepsza część ukochanej Sagi. Nieważne, że doskonale wiem, co tam zaraz się będzie działo – oczarowuje magia kina! Ciemna sala, wielki ekran i niezły dźwięk… Ścigający Sokoła Millennium niszczyciel pojawia się tuż naprzeciwko nas i robi to stare, niezapomniane wrażenie jak po raz pierwszy! Komu właściwie potrzebne 3D? Po raz kolejny przemawia do nas też historia, kolejne wcielenie monomitu Campbella, po raz kolejny chichotamy z uwag Threepio, utarczek Lei i Hana, z zapartym tchem obserwujemy trening Luke’a na Dagobah… Wreszcie obserwujemy każdy jeden ruch podczas pojedynku w Mieście Chmur, obserwujemy każdy grymas twarzy Luke’a, kiedy ten dowiaduje się prawdy o swoim ojcu… Przeżywamy przygodę od początku, przy okazji – dzięki wielkiemu obrazowi – przyglądając się szczególikom czwartego i piątego planu (jakoś dotychczas nigdy nie zwracałam specjalnej uwagi na ilość węży na Dagobah, a dzięki pewnej fusze każde pojawienie się Sokoła Millennium zwracało moją uwagę kolejnymi drobiazgami)… Wychodząc z kina, czujemy ten sam smutek, który przepełniał nas lata temu, kiedy po raz pierwszy Boba Fett uwoził zamrożonego Hana w nieznane, kiedy Leia patrzyła z rozpaczą i tęsknotą przed siebie, kiedy istnienie Rebelii stało pod znakiem zapytania…
W dobie sequeli, które wybitnie nie przypadły mi do gustu, czasami zastanawiałam się, czy ja po prostu nie jestem już za stara na Gwiezdne wojny, czy ta magia nie uleciała gdzieś z dniem codziennym i fanowskim drobiazgowym badaniem każdego szczegółu… Odpalałam DVD i wydawało mi się, że nie… Miałam rację – bo z kina wyszłam z wielkim uśmiechem, olśniona, zachwycona, zaczarowana na nowo… Moc tam jest – i będzie, zawsze…