Od razu zaznaczam: nie będzie to artykuł mówiący o tym, dlaczego Przebudzenie Mocy to zły film. Akurat uważam, że jako film, blockbuster w dodatku, to film całkiem niezły. Nie sprawdza się dla mnie jako Gwiezdne wojny. I znowu, żeby nie było, mam świadomość, że jest to bardzo subiektywne wrażenie, nie narzucam nikomu takiego a nie innego odbioru Epizodu VII, nie uważam za rozmiękłych pożeraczy popcornu tych, którym się podoba. Wręcz przeciwnie – ja im zazdroszczę!
Przebudzenie Mocy nie zagrało dla mnie na bardzo wielu poziomach, zaczynając od samej historii. Tak, wiem, to kopia Nowej nadziei, więc jak mogło mi to nie zagrać? Właśnie dlatego. Nie spodziewam się nic nadzwyczajnego po fanfilmach czy fanfikach, one mogą być lepszą lub gorszą kopią jednego z filmów. Jednak jeśli zatrudniamy dobrych scenarzystów i w miarę dobrego reżysera (należę też do tych, którzy uważają abramsowy Star Trek za niezły film, ale zupełnie nie w klimacie tego uniwersum), spodziewam się czegoś zupełnie innego. Oczywiście, od czasów Adama i Ewy oraz starożytnego Egiptu nie wymyślono nic nowego, stara historia zawsze jest podawana w nowej szacie, ale przynajmniej zmieniają się dekoracje. Oparcie się na Schemacie Campbella to nie tylko domena Star Wars, jednak gdzieś coś się zmienia. Tu nie zmienia się nic poza płcią głównego bohatera (i jakkolwiek niezmiennie mnie to bawi, Han Solo jest w jakiś sposób mędrcem, którym Obi-Wan był dla Luke’a). Znam całą fabułę od początku do końca, a to wcale nie świadczy o filmie dobrze. Mamy plany w droidzie, mamy odstawianie droida do właścicieli, mamy „Sokoła”, mamy kantynę, mamy Imperium (o którym sobie też jeszcze powiemy), mamy wielką broń zdolną do zagłady całych światów, mamy wreszcie słabość tej broni, która przyprawia mnie o spazmy! Oczywiście, jest to część trylogii, więc całość zagadki (zwłaszcza Rey) nie zostaje rozwiązana, acz to akurat jest dosyć powszechny obecnie trend – niestety, fatalny. Jakby mało było tej bezpośredniej kopii EIV, mamy po drodze tysiące nawiązań. Niektóre są doskonałe, jak choćby ta rozmowa szturmowców podczas przekradania się Rey w bazie Starkiller, inne to już jednak walenie fana wielkim młotem pneumatycznym w głowę – „Widzisz, mamy nawiązanie do E4! Tutaj! Tutaj! Widzisz? No widzisz?”.
Dalej. Zostajemy wrzuceni w środek świata, dokładnie jak w przypadku EIV, jednak tam można było się łatwo domyślić, o co chodzi – Imperium, Rebelia, te sprawy. Tutaj mamy Najwyższy Ład, Ruch Oporu, do tego gdzieś jest siakaś Republika i Senat, i konia z rzędem temu, kto wie, co jest grane. Oczywiście, chodzi o to, żeby byli ci dobrzy i walczyli z tymi złymi, a jak ci dobrzy to podziemna armia, ukrywająca się przed złymi, to jest to w pełni zrozumiałe dla wszystkich. No właśnie nie, nie jest to nijak zrozumiałe dla mnie – fana, który chciałby wiedzieć, nawet w bardzo wielkim skrócie, co się przez te trzydzieści lat działo. Nie doczekałam się. Z tego, co słyszę, kilka elementów zostało wyjaśnionych w książce, ale to kolejny trend, którego nie znoszę – istotny element z filmu wyjaśniony w innym źródle. Drażniło mnie to już przy kaszlu generała Grievousa w Zemście Sithów, tu sprawia, że czuję się totalnie zlekceważona. Elementarny jednak szacunek dla fana wymaga poinformowania go o podstawach, skoro już skasowano całe Expanded Universe. Tak, wiem, powstanie nawet tysiąc książek i komiksów o tym traktujących, tylko co mi po tym – ja naprawdę chcę choćby najbardziej podstawowych odpowiedzi już teraz, na ekranie. Czy naprawdę wymagam za wiele? W dodatku, jeśli będą na takim poziomie jak niesławny Aftermath, to ja dziękuję. I nawiązując do informacji podanych w książce – jedna ze zniszczonych planet to stolica Nowej Republiki. Świetnie. Rozumiem, że mam czuć się wzruszona? Jak? Jak mam czuć cokolwiek, jeśli nie mam pojęcia, co tak naprawdę wydarzyło się przed moimi oczami? Zniszczenie Alderaanu wstrząsnęło każdym, wiedzieliśmy, co to za planeta, wiedzieliśmy, jaka jest stawka, widzieliśmy rozpacz Lei. Tu widzimy anonimowy tłum na anonimowej planecie.
Więcej, w Epizodzie IV niezbyt wiele było wiadomo o Imperium i jego możliwościach. Jasne, gdzieś istniał sobie jakiś Imperator, wszystko jednak koncentrowało się na Gwieździe Śmierci i obecnych tam oficerach. Zniszczenie stacji bojowej rzeczywiście mogło oznaczać zwycięstwo, wszak widz nie wiedział, że to tylko wierzchołek góry lodowej w potędze militarnej „tych złych”. To zwycięstwo rzeczywiście oznaczało triumf dobra nad złem i trzeba było Epizodu V, żeby się dowiedzieć, że nie jest tak różowo i właściwie zniszczenie Gwiazdy Śmierci nie było aż tak znaczące jak nam się wydaje, a Rebelia nadal ukrywa się na zadupiach wszechświata. Tutaj już w tym momencie wiemy, że i owszem – strata Starkillera to jest cios, jednak nie aż tak wielki, skoro Najwyższy Dowódca ukrywa się gdzieś indziej i tak naprawdę jak nie przywali Ruchowi Oporu z tego działa, to poprawi czymś innym. Doskonały początek kolejnego filmu lub questa.
Bo tak jest z historią w Przebudzeniu Mocy – każdy kolejny przystanek na drodze przypomina mi bardziej ukończony quest w grze (z oczywistym skojarzeniem z KotORem przez gwiezdną mapę). Jeśli znajdziesz sposób, by wydostać się z planety, przejdziesz przez labirynt z potworami i dotrzesz wreszcie do pomniejszego questodawcy, otrzymasz nagrodę. Miecz świetlny Luke’a Skywalkera, dający +20 do wyczucia Mocy, odblokowujący sekwencję filmową. Pomysł poszukiwań fragmentów mapy jest oczywisty, jak już wcześniej wspominałam. W końcu uruchomienie Artoo na samym końcu filmu – podobna sytuacja. Wskazówka do następnego questa. Już nie wspomnę o zestrzeliwaniu pylonów w reaktorze superbroni, co było wyższym stopniem wtajemniczenia w stosunku do Wedge’a i Lando z Powrotu Jedi, też natrętnie kojarzącym się z finałem zadania w grze.
Bohaterowie to jeszcze inny temat. Przykro mi to mówić, ale żaden z nich, poza Finnem, ale o tym za chwilę, nie zdobył mojego serca (inna sprawa, że w ANH zdobył je Han Solo i gubernator Tarkin). Jasne, są bardzo różnorodni, ale dla mnie aż za bardzo – są wręcz dosłowną realizacją zasady poprawności politycznej: mamy dziewczynę, faceta i Murzyna. Nie, żebym coś miała do którejkolwiek z tych grup. Każdy z nich wprowadzony jest jednak dosyć schematycznie, charakteryzowany bardziej przez czyny niż otoczenie czy słowa, nie dowiemy się też zbyt wiele o ich dążeniach czy przeszłości (to zwłaszcza przypadek Poe). Oczywiście, wiemy, że Rey skrywa tajemnicę, jest biedna, walczy o przetrwanie, zostawili ją bliscy, na których czeka itp. Wiemy, że Finn załamał się w walce, jest taki inny, choć już co do jego rzeczywistych kwalifikacji informacje są sprzeczne. To dużo, fakt, jednak nakreślone schematycznie, zbyt szybko, bo trzeba się zabrać na ten rollercoster, którym jest akcja The Force Awakens. Gdzie czas na spokojny posiłek w domu Larsów, gdzie w czasie zwykłego dialogu dowiadujemy się znacznie więcej, a jednocześnie tajemnica staje się coraz bardziej zagmatwana?
Ale do rzeczy. Jeśli miałabym wybierać postać, do której mam w sumie najmniej uwag i którą naprawdę lubię, byłby to Finn, dezerter o gorącym sercu, umiejętnościach i tzw. „bajerze”, dokładnie taki, jakim go sobie wyobraziłam. Właściwie nie ma zbyt wiele do stracenia, więc jego rzucanie się z przygody w przygodę jest zupełnie naturalne, podobnie jak jego obycie z bronią – i w jego przypadku efekt pojedynku z Kylo jak najbardziej się broni. Nie dziwne, że stawiał czoła Mrocznemu Jedi chociaż przez chwilkę, ponieważ jako szturmowiec na pewno był szkolony w obyciu z wieloma typami uzbrojenia i miecz świetlny, choć specyficzny, nie powinien być bardzo dużym problemem. Zresztą, wszyscy wiemy, że to nie pierwszy przypadek w historii Star Wars, kiedy postać niewrażliwa na Moc miecza świetlnego używa (i mowa o kanonie, jak najbardziej).
Poczułam sympatię do Rey, bo trudno jej nie czuć w stosunku do postaci, która znajduje się w opresji, której życzymy wszystkiego najlepszego, i która zatrzyma się, by pomóc nawet mechanicznej istocie. Typowa bohaterka gwiezdnowojenna (ha, nawet niejaki Fardreamer się w to wpisuje), na jaką się czekało. Niestety, nie może być tak dobrze. Znacie koncept Mary Sue, prawda? Tym, co zepsuło mi Rey, był jej nagły skok umiejętności – od poziomu 0 do adepta Mocy sporej klasy. Ledwo dowiaduje się o istnieniu Mocy, już zaczyna jej używać i to z jakim efektem! Tu moje zawieszenie niewiary zrobiło potężnego facepalma. Jasne, na tym etapie mamy bardzo dużo teorii (łącznie z tą, że jest potomkinią Kenobiego), najbardziej sensowna wydaje się ta mówiąca o barierze w jej umyśle postawionej przez kogoś, kto ją umieścił na Jakku, ale nadal… Ile lat miała Rey, kiedy ją tam zostawiono? Ile mogła się tak naprawdę nauczyć? Czy odblokowanie tych możliwości przez miecz Luke’a czy rozmowę z Maz wystarczyłoby, by wrócić do wszystkiego? Znowu nachalnie pcha mi się na myśl Revan i KotOR, ale to kupiłam dużo łatwiej, w końcu przed wymazaniem mu pamięci był, do jasnej cholery, Mrocznym Lordem Sithów! Tak, wiem, to pierwsza część trylogii, dowiemy się wszystkiego, ale nie lubię tego typu podejścia.
Trzeci z nowych bohaterów, Poe, jest najmniej skomplikowany, cała jego charakterystyka sprowadza się do trzech (no, czterech) słów: przystojny, pilot oraz so cool. Poważnie. Co tak naprawdę wiemy o Poe? Jest najlepszym pilotem Ruchu Oporu, dostał wysoce ważną misję (którą w sumie porzucił), a w obliczu Mroku stać go na dowcipasy. Jak dla mnie, Poe się nie broni, zupełnie. Jego łatwowierność jest wręcz spektakularna – bo jakby nam szturmowiec powiedział, że nienawidzi Najwyższego Porządku, to też byśmy uwierzyli od pierwszego kopa, prawda? Bo wcale Najwyższy Porządek nie usiłuje wszystkimi dostępnymi środkami położyć łapy na planach, które mamy nawet za cenę własnego życia dostarczyć do dowództwa. Leia też uwierzyła facetowi, który wpadł do celi, powiecie. Aha. Tylko że użył hasła klucz – „Ben Kenobi”. Kiedy już jakoś uratował się z wraku, wraca sobie spokojnie do bazy, nie przejmując się już zupełnie BB-8. A nie mógł, do diabła, wiedzieć, że Finn i Rey zamierzają droida odstawić. Ba, nie mógł wiedzieć, że droid jest bezpieczny. Totalna porażka.
Niestety, nie mogę powiedzieć również nic dobrego o tych, którymi się zazwyczaj jako stary Sith zachwycam: o czarnych charakterach, a w szczególności o Kylo Renie. Kreowany na nowego Vadera użytkownik Ciemnej Strony to smętne dziecię, które nie potrafi nawet dobrze kontrolować emocji. Całkiem przyjemnie oglądało mi się go do momentu, kiedy traci nad sobą kontrolę i sieka mieczem, co tylko popadnie. Ba! Byłam zachwycona tym, jak zatrzymał strzał z blastera i nakazał wyrżnięcie całej wioski – zły zły jest dobry. A jednak… Jasne, Anakinowi zdarzyło się to samo, ale było to, do jasnej cholery, więcej niż uzasadnione fabularnie. Poza tym, jeśli główny antagonista zdejmuje swoją mroczną maskę, a ja (i pół kina) wybucham śmiechem, coś poszło nie tak. Wybaczcie, robienie rozchwianego emocjonalnie nastolatka głównym złym filmu (Snoke jednak pozostaje w cieniu) to nie jest najlepsze posunięcie, zwłaszcza jeśli chcemy przyciągnąć do kina osoby trochę starsze i które przeszły przez wiek nastolęcy nie zabijając nikogo, bo się czuły kimś gorszym od rodziców (na razie tak to wygląda). Pisałam kiedyś o tym, że chciałabym, żeby zło było po prostu złe, a nie takie z trudnym dzieciństwem i którego mamusia stawiała do kąta, a tu – niestety – Kylo doskonale wpisuje się w ten nowy trend, sprawdzający się chociażby już od lat u Disneya – patrz Loki. Niestety, Adam Driver nie jest nawet w połowie tak dobrym aktorem jak Tom Hiddleston i dla mnie się zupełnie nie sprawdza.
Możecie powiedzieć, że przecież nie on jest tym złym, zły jest Snoke. Wybaczcie, Snoke w tym filmie robi, używając growej nomenklatury, za questodawcę i panią z przedszkola, nie czuję od niego żadnego zła. Na głównego antagonistę filmu jest kreowany Kylo. Tu zresztą dochodzimy do kolejnej olbrzymiej wady Epizodu VII – „tych złych”. Przyznam, przed premierą poczułam maksymalne poruszenie w momencie, kiedy zobaczyłam jedno ze zdjęć promocyjnych – Hux i Kylo idą po mostku gwiezdnego niszczyciela – tam była Moc! Potęga Imperium! (tak, jestem oddaną imperialistką i się tego nie wstydzę) Niestety, tylko na zdjęciu. Najwyższy Porządek z Przebudzenia Mocy to Imperium rodem z Rebeliantów, pełne niekompetentnych bałwanów o ustach przepełnionych frazesami rodem z Trzeciej Rzeszy. Hux, choć całkiem sensowna postać, lata z każdym problemem do Snoke’a i doprawdy, kiedy skarży się na Kylo, widzę dwójkę przedszkolaków lecących „do pani”. Nie wiem, kto pisał mu mowę, ale dawno już nie słyszałam takiego idiotycznego patosu, chyba że w koreańskich przemówieniach. Niekompetencja szturmowców i poszczególnych oficerów jest zdumiewająca, przywodzi mi właśnie na myśl Sabine skaczącą po hełmach. Jeden rzut oka Hana Solo wystarczy, by dostrzec Rey, połowa bazy jej nie widzi… Tak zachwalana kapitan Phasma kręci się po planie właściwie nie wiadomo po co, bo kiedy przychodzi co do czego, nasi bohaterowie nie mają najmniejszych problemów ze schwytaniem jej i – uwaga – wrzuceniem do zgniatarki śmieci. Wiem, to ci dobrzy, ale czy jedynym rozsądnym rozwiązaniem nie byłoby palnięcie jej w łeb? Nie, wrzućmy ją do zgniatarki, takie to będzie zabawne. Tudzież będzie kolejnym subtelnym nawiązaniem. I teraz powiedzcie mi – jak ja mam traktować ten film poważnie?
Niestety, zawiodła mnie Wielka Trójka, a właściwie Dwójka. Harrison Ford nie do końca może się dla mnie odnaleźć w postaci Hana Solo, brakuje mu „iskry”, którą ten aktor naprawdę nadal posiada! Pomijam już fakt, że nie widzę, jak wróciłby do szmuglowania towarów po tym wszystkim, czego doświadczył, no ale to moje własne wrażenie. A jak już jesteśmy przy Hanie, to od razu poruszę inną istotną dla mnie kwestię. Rozumiem, że Ford nie przepada za tą rolą, pewnie dlatego chciał śmierci Hana, jednak okoliczności tej śmierci są absurdalne. Oczywiście, miłość rodzicielska jest miłością na ogół bezwarunkową, więc nie dziwi mnie Han Solo ginący, bo chciał ocalić syna, który przeszedł na Ciemną Stronę. Dziwi mnie za to co innego. Wookiee. Chewie zachowuje się tak, jakby zginął całkiem przypadkowy znajomy – jasne, strzela do Kylo, a potem się wycofuje, zamiast szaleć. Mówimy o Wookiech, którzy podobnież wyrywają ręce jak się zdenerwują! Chciałabym widzieć Chewbaccę rzucającego się na szturmowców, szalejącego tam, będącego w żałobie po największym przyjacielu, tymczasem dostajemy sytuację, w której wygląda na to, jakby Chewiemu było zasadniczo obojętne, co się stanie z Solo, bo już ma kolejnego pilota. Podobnie nie rozumiem reakcji księżniczki, która może sobie i ciężko usiadła, ale to właściwie wszystko. W ogóle Carrie Fisher, podobnie jak Ford jest niezłą aktorką, a tu miałam wrażenie, że oglądam kawałek drewna. Jasne, księżniczka, wojowniczka, nauczona ukrywania uczuć, ale… Naprawdę? O Skywalkerze zamilknę, bo właściwie go w tym filmie nie ma.
Bardzo brakowało mi jeszcze jednego elementu, tak bardzo obecnego i ważnego dla każdego filmu spod znaku Star Wars– muzyki. Jest absolutnym i zupełnym tłem, brakuje tam motywu, który byłby charakterystyczny dla całego epizodu, jak Marsz Imperialny dla Imperium kontratakuje czy Duel of Fates dla Mrocznego widma. Podkreślone są elementy z poprzednich części, a moja dusza maniaka muzyki filmowej łka rozpaczliwie, bo tak bardzo chciałabym kolejnego charakterystycznego tematu. Broni się nieco bardziej podczas słuchania jej osobno, a chyba jednak nie o to chodzi. Trochę to taka przypadłość wszystkich dużych blockbusterów ostatnio, bo kto jest w stanie przypomnieć sobie temat główny takich chociażby Avengers. Wielka szkoda, bo to przecież John Williams.
Williams zagrał bezpiecznie. Abrams zagrał bezpiecznie. Wykorzystał sprawdzone już schematy, włożył do tego elementy, które nie miały prawa się nie spodobać, dorzucił całe mnóstwo puszczania oczek do fanów i gagów, które mają film „rozładować”. To też jest problem Epizodu VII. Trailer zapowiadał film mroczny, dostaliśmy radosną przygotówkę. Nie lubię takiego rozdźwięku pomiędzy tym, co mi się obiecuje, a co w sumie dostaję. Jasne, akceptuję to, że czasem jakieś humorystyczne akcenty są potrzebne (to zazwyczaj rola droidów, jeśli chodzi o Star Wars), tutaj jednak było ich za dużo, zwłaszcza w chwilach, które powinny być dramatyczne (jest różnica między brawurą Leii schwytanej przez Imperium a brawurą Poe – i to gigantyczna!). Technicznie film jest bardzo dobry. Prawdziwe plany, rekwizyty i dekoracje robią bardzo dużo i oglądało się pod tym względem bardzo przyjemnie. Jak dla mnie, montaż bitew był nieco zbyt w stylu MTV, ciężko nadążyć, ciężko się wciągnąć. Niemniej od strony technicznej to mój jedyny zarzut. To był niezły blockbuster, ale dla mnie to nie były dobre Gwiezdne wojny. Patrzcie, nigdy nie sądziłam, że pomyślę o Mrocznym widmie jako o dobrym filmie gwiezdnowojennym.