Nowy początek

7 lat po zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci

Niespecjalnie lubię Coruscant. Jest zbyt tłoczne, zbyt głośne i praktycznie nigdy nie zamiera, nawet w obliczu zagrożenia. Co gorsza, miasto ciągnie się w nieskończoność, ani na chwilę nie dając żadnego wytchnienia oczom, które na próżno wypatrują odrobiny zieleni i otwartej przestrzeni. Wszędzie tylko durabeton, durastal i transparistal.

Niemniej, mimo wszystkich jego wad, ostatniego dnia standardowego roku nie chciałbym spędzić w żadnym innym miejscu galaktyki.

— Wen, pospiesz się! — powiedziałem z nutką irytacji w głosie, adresując słowa do swojej dziewczyny, która jak zwykle zbyt długo celebrowała wizytę przed lustrem. — Na pewno już na nas cze…

Zamilkłem. Irytacja i zdenerwowanie prysnęły, ustępując miejsca podziwowi i zdumieniu. Wen — dla mnie piękna zawsze, wszędzie i w każdej sytuacji — wyłoniła się z łazienki w krótkiej, błękitnej sukience, z rozpuszczonymi włosami łagodnie opadającymi na ramiona i olśniewającym uśmiechem na ustach.

— Jak wyglądam? — zapytała na pozór niewinnie.

— Cudownie — mruknąłem i w gorączkowym poszukiwaniu lepszych słów przypadkiem spojrzałem na ręczny chronometr. Szybko powróciłem do rzeczywistości. — Niech to! O tej porze nie złapiemy już żadnej powietrznej taksówki!

— W takim razie pójdziemy na piechotę. — Zanim zdołałem jej „wyłożyć” złożoność problemu pieszej komunikacji na Coruscant, Wen złapała mnie za rękę i pociągnęła do wyjścia. — Hej…

— To ty jeszcze przed chwilą mnie poganiałeś — wypomniała mi tonem tak łagodnym i zarazem tak stanowczym, że nie sposób było zaprzeczyć.

— Racja. — Uśmiechnąłem się, pozwalając by Wen poprowadziła nas labiryntem ulic. W przeciwieństwie do mnie, nigdy nie gubiła drogi i zazwyczaj doskonale wiedziała gdzie iść. Kolejna rzecz, którą w niej kochałem.

Coruscant zawsze było kolorowe, ale w okresie tygodnia obchodów Nowego Roku dosłownie tryskało milionami barw. Tegoroczne uroczystości miały jednak przyćmić wszystkie poprzednie, bowiem po raz pierwszy od dwudziestu sześciu Coruscant — nazywane w tym okresie obrazoburczym mianem Imperialnego Centrum — było naprawdę wolne. Widać to było na każdym kroku. Przez roztańczone i rozśpiewane ulice oraz podniebne kładki przelewały się kolumny Sullustan, Kalamarian, Bothan, Twi’leków, Wookieech, Bithów, Durosjan i setek innych ras inteligentnych, które — choć wciąż zagrożone powrotem koszmarnego wirusa Krytos — nareszcie nie bały się publicznie okazywać swojej radości.

Uśmiechnąłem się. Za czasów Palpatine’a i Isard równość ras była nie do pomyślenia. Nic tak nie napawało mnie większą satysfakcją jak fakt, że obchody końca roku przestały być jedynie świętem ludzi. No i że wreszcie radości z nadejścia nowego roku nie tłumił strach przed siepaczami Imperium.

Kiedy o mały włos nie zderzyłem się z grupką Rodian, którzy już z wielką pompą rozpoczęli świętowanie, spojrzałem na chronometr i jęknąłem głośno.

— Wen, już się spóźniliśmy o godzinę…

— Ale na główną imprezę zdążymy, nie? — rzuciła entuzjastycznie moja ukochana.

— Skąd u ciebie tyle optymizmu?

— Bo ty jesteś pesymistą — odpowiedziała, śmiejąc się z taką beztroską i autentyczną radością, że cały mój zły humor rozpłynął się w powietrzu.

To przecież dzień radości, a nie smutku, pomyślałem. Co to za różnica, czy zdążymy, czy nie? Każdy, nawet tak prosty człowiek jak ja, mógł sobie dziś wreszcie odbić dwie i pół dekady nieszczęść. Z takiej okazji nie wolno było nie skorzystać!

Dotarliśmy na miejsce minutę, może pół przed czasem, zmęczeni, ale rozpromienieni i roześmiani jak nigdy dotąd. Ledwo nabraliśmy tchu, a już wraz z gigantycznym tłumem zaczęliśmy wielkie odliczanie. Miliony okrzyków w najróżniejszych językach rozniosło się w powietrzu, tworząc niesamowitą mozaikę dźwięków. Przez wszystkie przemawiała radość. Czysta radość.

10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2…

Jeden!

Tysiące eksplozji w tysiącach odcieni barw tęczy zalało niebo planety-miasta, po raz pierwszy nie kojarząc się z wojną i śmiercią, lecz z nadzieją i życiem.

Nastał Nowy Rok!