Troya Denninga z pewnością można już nazwać weteranem gwiezdnowojennej literatury. Debiutował w 2001 roku jedną z najdramatyczniejszych i najgrubszych książek Star Wars w historii Gwieździe po gwieździe, w której nie tylko uśmiercił Anakina Solo i oddał Coruscant Yuuzhan Vongom, ale także błyskotliwie poprowadził wszystkie wątki z poprzednich tomów Nowej ery Jedi. Niestety sprawdziło się powiedzenie, że jak od razu stanie się na szczycie, można już tylko iść w dół albo zlecieć. Autor „popełnił” kilka słabych książek, wśród których tylko jedna wybija się ponad ogół, szósta część Dziedzictwa Mocy. Miałem ogromną nadzieję, że Del Rey zrezygnuje z usług Denninga w nadchodzącej serii Fate of the Jedi, a jeśli już, to zleci mu napisać jedynie środkową książkę jako że to wychodzi mu zdecydowanie najlepiej. Spotkał mnie jednak zawód, który jest teraz tym większy, że najnowszy dziewięciotomowy cykl powieściowy wystartował średnio (Wygnaniec), by następnie zejść do słabiutkiego, nienotowanego od dawna poziomu (Omen). Czy przed lekturą denningowej Otchłani (oryg. Abyss) miałem prawo czuć optymizm? Raczej nie. Mogłem mieć jedynie nadzieję, że pan Troy wyciągnie serię z żenującego dołka, w jakim się znalazła. Tylko tyle lub aż tyle.
Otchłań kontynuuje tradycję fabularnego trójpodziału Przeznaczenia Jedi, aczkolwiek tym razem proporcje nie są równe. Najwięcej przestrzeni poświęcono sytuacji politycznej na Coruscant, różnym zagrywkom z jednej strony Natasi Daali, z drugiej zaś Jedi, Hana i Lei Solo oraz ich sojuszników. Wyjątkowo dla cyklu, nie jest to najlepiej poprowadzona część historii. Nie chodzi o to, że czuć zmęczenie materiału, czy widać powtarzalność niektórych wątków bo widać. Opowieść ma sporo interesujących meandrów, jest oryginalniejsza i żywsza, Denning zdołał ją nawet nieco popchnąć (wreszcie pojawiają się jakieś teorie dotyczące „szalonych Jedi”). Nie, brakuje jej finezji. Wszystkie fakty zostają nam podane na tacy ci są źli, bo Han tak mówi, a ci są dobrzy, bo Leia tak mówi. Ta logika, zgodnie z którą np. Daala jest zła, gdyż takie jest odgórne założenie, sypie się niczym domek z kart, gdy wspomniani już Solo tłumaczą ośmioletniej Allanie proces sądowy Tahiri Veily. Ale jak można sensownie usprawiedliwić morderstwo z premedytacją? Nie można, co w rozbrajający sposób wypunktowuje sama Allana. Tahiri zamordowała tego, kogo zamordowała i koniec kropka. Nie można jej darować win tylko dlatego, że wtedy była „zła”, a teraz jest „dobra” i jest przyjaciółką wszystkich pozostałych „dobrych”. Dzięki tego typu zagrywkom Denning nieintencjonalnie robi z głównych postaci może jeszcze nie antagonistów, ale z pewnością bandę hipokrytów.
Drugim najistotniejszym wątkiem pozostaje wyprawa Luke’a i Bena Skywalkerów śladami Dartha Caedusa. Kolejnym przystankiem odysei jest tytułowa Otchłań, czyli skupisko czarnych dziur, które niegdyś gościło m.in. tajne laboratorium Imperium oraz najmłodszych Jedi w czasie wspomnianej wojny z Yuuzhan Vongami. Nie chcę zdradzać zbyt wiele z fabuły, niemniej tym razem Skywalkerowie nie są zmuszeni pomagać jakiejś grupie użytkowników Mocy w rozprawieniu się z jeszcze jednym BDP (Bardzo Dużym Problemem). To miła odmiana od poprzednich powieści. Wątek jest na tyle dobrze i mrocznie opisany, że momentami naprawdę można poczuć dreszcze na plecach. Pewnie wynika to także z faktu, że nagle największym zagrożeniem dla Jedi, i galaktyki w ogóle, wcale nie okazuje się być Zaginione Plemię Sithów, lecz coś, co istniało przed Architektami, ich Stacją Centerpoint i przypuszczalnie samą Otchłanią. To jedna z najciekawszych zagrywek twórców Przeznaczenia Jedi i mam ogromną nadzieję, że potencjał tej historii nie zostanie zmarnowany. Wracając jeszcze do Plemienia trzeci główny wątek, dość krótki w stosunku do pozostałych dwóch, jest poświęcony właśnie Sithom. Denning sprawnie go zrealizował, kreśląc opowieść na kształt survival horroru, połączonego z niekończącą się intrygą polityczną. Cieszę się, że wreszcie mogłem zobaczyć w książce Star Wars Sithów walczących z czymś odmiennym od Jedi… i innych Sithów.
Najbardziej irytującym elementem Abyss jest tak zwany small talk, w tym wypadku żarciki puszczane przez pozytywnych bohaterów w najbardziej nawet niestosownych momentach. Całe Gwiezdne wojny stoją tego typu przekomarzaniem się i rozluźniającymi konwersacjami o niczym, ale jakoś do tej pory zjawisko to było trzymane w ryzach i nie miało znamion absurdalności. Denningowi udało się tymczasem doprowadzić do sytuacji, gdzie dwie postacie (jego ulubieńcy, Han i Leia) zaczynają ze sobą żartować w momencie, gdy powinny robić coś bardzo, bardzo ważnego np. ratować czyjeś życie. Humor w Otchłani sam w sobie jest niezły i potrafi wywołać uśmiech na twarzy, jednak jego nadmiar tudzież nieumiejętne zastosowanie przeszkadzają. Co jeszcze nie wyszło najlepiej w trzeciej odsłonie Przeznaczenia Jedi? Pomijając Mandalorian, którzy dziwnym trafem stają się powodem wciśniętego na siłę sporu między Jagiem i Jainą a Hanem i Leią, są to niewykorzystane postaci i wątki. Na przykład Tahiri. Poświęcono jej sporo miejsca w poprzednich częściach cyklu, teraz zaś pojawia się tylko w jednej scenie choć o niej samej sporo się mówi. Podobna rzecz powtarza się przy moffie Lecersenie. Wydaje się, że będzie odgrywał dużą rolę w książce, tymczasem ów pan kończy swoją „wizytę” parę kartek po tym, jak ją rozpoczął. A szkoda, zwłaszcza że tak dużo czasu otrzymała Wielka Trójka i ich przyjaciele/rodzina.
Mógłbym powiedzieć, że Troy Denning ogólnie nie poradził sobie z różnymi bohaterami, ale nie byłoby to do końca prawdą. Nienajlepiej w Otchłani wypadają nowe postacie, to fakt, jednak jest ich na tyle mało, że czytelnikowi nie robi to żadnej różnicy. Pisarz dużo lepiej zaopiekował się tworami swoich poprzedników z wyszczególnieniem Vestary Khai oraz, to chyba nie zaskoczenie, własnymi postaciami np. Raynarem Thulem (wreszcie doczekaliśmy się jego powrotu, powrotu krótkiego, acz świetnie opisanego) i Allaną. Bardzo miłym akcentami są z kolei małe rólki Kyle’a Katarna i Jadena Korra. Skoro już wymieniam zalety Otchłani, obowiązkowo wypada pochwalić klimat. Na szczęście jest to stała rzecz w Przeznaczeniu Jedi, które od początku posiada jednoznacznie gwiezdnowojenny charakter. Niejako na boku kwestii „atmosferyczności”, wypada docenić Denninga za to, że udało mu się stworzyć sytuację, w której obawiamy się o życie negatywnych bohaterów. To dość zabawne, ale zaczynamy trzymać kciuki za grupkę pakujących się w tarapaty Sithów.
Nie ukrywam, że Otchłań czyta się (lub słucha) z przyjemnością. Jest w nim sporo z dobrych powieści przygodowych humor, akcja, intryga, mrok i tajemnica. Gdybym miał oceniać Przeznaczenie Jedi tylko na podstawie tych elementów, dotychczasowe tomy otrzymałyby ode mnie wyższe noty. Niestety, całość burzą liczne błędy logiczne, zaniechania, nie do końca składna fabuła i powtórzenia. Troy Denning nie potrafi udźwignąć głównego wątku politycznego. Ponadto, zamiast pozwolić czytelnikom ocenić daną postać na podstawie jej zachowań, arbitralnie przypina im łatkę „Zły”/”Dobry” i wciska protagonistom myślenie w czarno-białych kategoriach. Nie daje także o sobie zapomnieć uwielbienie autora do państwa Solo uwielbienie może zrozumiałe, ale jakże niesamowicie denerwujące, gdy się pomyśli o dziesiątkach innych, wspaniałych postaci z Expanded Universe. W ostatecznym rozrachunku Otchłań jest lepsza od Omenu, wyciąga z dołka Przeznaczenie Jedi, ale niestety nie przebija Wygnańca co z kolei oznacza, że cały cykl wciąż pozostaje dość średniawy. Daleko mu do Dziedzictwa Mocy, o Nowej erze Jedi nie wspominając.
Ocena: 6/10