„Dziedzictwo Mocy 7: Furia”

Do lektury siódmej części cyklu Dziedzictwo Mocy zasiadłem świeżo po lekturze poprzedniej części serii, Piekła Troya Denninga, które zawiesiło poprzeczkę stosunkowo wysoko. Stosunkowo wysoko jak na ten cykl, rzecz jasna, który według mnie prezentował się w najlepszych przypadkach nieźle (Zdrada), a w najgorszych miernie (Braterstwo Krwi i Nawałnica), aż do ukazania się Piekła właśnie. To właśnie ta ostatnia pozycja, moim zdaniem, podniosła Dziedzictwo Mocy z klęczek, sprawiając, że z pewnym optymizmem oczekiwałem Fury. Nie zawiodłem się.

Powiem od razu – Fury jest pozycją znacznie lepszą od Piekła (o pozostałych częściach cyklu nie wspominając). Aaron Allston powrócił do swej najlepszej formy z Eskadry Widm i Żelaznej Pięści. Książka wciąga od samego początku, nie nudząc czytelnika ani przez moment, ani też nie racząc go kolejnymi absurdalnymi pomysłami (vide plecionka Sithów). Ale „first things first„, jak to mawiają synowie Albionu.

Przede wszystkim – w końcu mamy w Dziedzictwie Mocy prawdziwą politykę. To, co było dotychczas nam serwowane, po prostu obrażało inteligencję czytelnika. Z tym tomem to się w końcu zmienia mamy więc choćby tarcia wewnątrz Konfederacji. W końcu też jakiś autor próbuje wybrnąć z jednego z dwóch największych absurdów serii (drugim jest ukazanie Jacena Solo) a mianowicie z tego, jak to potężny Galaktyczny Sojusz nie jest w stanie poradzić sobie z paroma zbuntowanymi planetami. Powraca także motyw Centerpoint okazuje się, że stacja jest znowu zdatna do użycia… a aktualny premier Corelli do tytanów intelektu nie należy. Na marginesie muszę dodać, że świetnie rozwinięto w tym tomie postać Denjaxa Tepplera.

Wątek Alemy Rar definitywnie zmierza ku końcowi i ponownie muszę zaznaczyć, że Fury jest jedyną pozycją cyklu, gdzie motyw polowania na upadłą Jedi nie razi. Więcej, gdzie czyta się go z przyjemnością! Alema jest tu przekonywająco opisana, interesująco przedstawiono także relację między ścigającymi ją istotami. Przewijają się nam tu w związku z tym wątkiem Sithowie z Korriban, którym także nasza urocza Twi’lekanka zawadza. Jedyne, co mi się nie podobało to sithańskie fantomy wytwarzane przez Alemę osobiście uważam tę technikę za całkowite nieporozumienie.

Mocnym punktem powieści (ach, jakże dawno chciałem to powiedzieć!) jest Jacen Solo. W końcu. Przez sześć poprzednich części czytaliśmy całkowicie nieprzekonywającą historię o chłopcu, który zdecydował się przejść na Ciemną Stronę, ponieważ dostał tani wisiorek kupiony za zgniłego banana na bazarze (tak, chodzi mi o ten kiepski żart z plecionką kwintesencję kretynizmu) i coś tam do siebie mamrotał pod nosem. W Fury jesteśmy w końcu świadkami prawdziwego Dartha Caedusa Jacena Solo, który stał się mężczyzną, ma swoje cele, swoje pragnienia i nie cofnie się przed niczym w celu ich zrealizowania. W końcu przedstawiono go tu logicznie i realistycznie. To, co było jedynie wyjątkiem w poprzednich częściach (vide ostatnia scena z udziałem Jacena w Piekle), tu staje się normą. Nareszcie Jacen staje się postacią z krwi i kości (czemu jednak dopiero teraz!?). Świetnie opisano jego stosunek do córki i relacje między nimi. A już tytułowa furia w wykonaniu Caedusa to prawdziwy majstersztyk.

Fantastyczną wiadomością dla fanów na pewno będzie to, że Kyle Katarn w końcu wkracza do akcji. Już nie tylko wygłasza jedną czy dwie kwestie w ramach spotkań Rady Jedi, ale staje na czele wyprawy rycerzy Jedi! Warto odnotować, że w Fury pojawia się także Jaden Korr epizodycznie wprawdzie, ale jednak. Jeżeli jesteśmy już przy pojawiających się bohaterach, to rzecz jasna powracają ulubieńcy Allstona Wedge, Tycho, Janson. Pojawia się również na chwilę Lando, który jednak szybko opuszcza scenę z powodu nieoczekiwanej wiadomości od swej żony. Nie chcę tu zbyt wiele zdradzać, ale Calrissian ma słuszne powody, aby być nie na żarty przerażonym 🙂

Muszę jednak zwrócić uwagę na parę kwestii, które mi się niezbyt spodobały w tej książce. Jedną z nich jest postawa Luke’a Skywalkera Wielki Mistrz, który przebudził się w szóstej części Dziedzictwa Mocy, tutaj ponownie zapada w letarg i trwa w nim mniej więcej przez trzecią część książki, co się niestety mocno odczuwa. Dalej okazuje się, że Kam Solusar i jego żona Tionna żyją. Niestety, wyszła tutaj na jaw niekonsekwencja autorów cyklu po lekturze Piekła chyba wszyscy byli przekonani, że małżeństwo Solusarów nie żyje. Następną kwestią są roboty ZYV czy nie są one zbyt potężne? Gdy przeczytałem, że jeden taki droid jest równy jednemu rycerzowi Jedi, to delikatnie mówiąc, zdębiałem. Dobrze wiem, że mieliśmy już podobne przypadki w uniwersum Gwiezdnych wojen (droidy Magna), ale czy to nie jest już lekka przesada?

Trzecia powieść Aarona Allstona w ramach cyklu Dziedzictwo Mocy jest zdecydowanie najlepszą książką w tej serii. Ma wszystko to, czego brakowało poprzednim częściom cyklu (Piekło wliczając), i zarazem wszystko to, czego potrzebuje dobra powieść w świecie Gwiezdnych wojen. Gdyby wszystkie pozycje Dziedzictwa Mocy miały poziom choćby zbliżony do Fury, to byłaby to bez wątpienia najlepsza seria Star Wars w historii.

Ocena: 9,5/10

Autor: Carno