Co się kończy, by zacząć się mogło coś…

Po nieskończenie długich oczekiwaniach na przybycie miłościwie mi panującego listonosza, mogłem wreszcie się zagłębić w lekturze nowych komiksów. A było na co czekać, bo ku mojej radości Knight Errant dobiegł końca (lub wystarczająco długiej przerwy, by o nim zapomnieć), a przygody kraytowej spółki rozwijają się w nader interesujący sposób. Jednak to, co spędzało mi sen z powiek (no prawie), to nowa seria z nikim innym jak Darthem Vaderem w roli głównej.

Ale od początku. Ostatni zeszyt Knight Errant rozpoczyna się tak jak wszystkie pozostałe, czyli beznadziejną okładką. Później robi się trochę ciekawiej, bo o dziwo rysunki są znaczenie lepsze niż w poprzednich częściach. Kreska, kolory, ujęcia, naprawdę fajnie się ogląda. Niestety, zarówno historia jak i dialogi pozostają na żenująco niskim poziomie. Zaciskając zęby, przeczytałem ten zeszyt trzy razy i jakoś nie mogłem się dopatrzyć głębszej (żeby nie powiedzieć jakiejkolwiek) fabuły. Zresztą, moim skromnym zdaniem, dotyczy to całej serii. Nie czytałem co prawda powieści i, szczerze mówiąc, nie zamierzam. Nie wyobrażam sobie, aby można było więcej wycisnąć z historii o dwóch szalonych (dosłownie) Lordach Sith, z których jeden próbuje zniszczyć cały wszechświat, a drugi myśli, że go stworzył.

Często pojawiają się opinie, że ta seria ma potencjał, zawierający się głównie w okresie, w jakim została umieszczona. Co z tego, jeżeli nie ma żadnych powiązań z szerszym spektrum wydarzeń dziejących się wtedy w Galaktyce. Czytając Knight Errant mamy wrażenie, że wojna z Sithami toczy się na bardzo odległych terytoriach, o planety bez miast czy jakichkolwiek innych infrastruktur. Gdyby nie miecze świetlne i pojawiające się słowa Sith czy Jedi, momentami ciężko się zorientować, że jest to komiks ze świata Gwiezdnych wojen. Tak jak napisałem wcześniej, kontynuacja serii nastąpi dopiero za jakiś czas. Mam nadzieję, że twórcy się opamiętają i podniosą poziom, bo zaniżyć go już chyba nie można.

W tym samym czasie dotarliśmy też do połowy serii Legacy: War. Tutaj na szczęście obyło się bez niespodzianek i duet Ostrander i Duursema prowadzą fabułę na niezmiennym, wysokim poziomie. Przymierze między Sojuszem Galaktycznym a Imperium Roana Fela umacnia się, jednocześnie wzbogacając o cenny nabytek, jakim są resztki Zakonu Jedi. Ten przyłącza się do wojny raczej z konieczności, jako że torturowany Rycerz Imperialny, Antares Draco, zdradził położenie Ukrytej Świątyni. Na ruch Dartha Krayta nie trzeba długo czekać i wkrótce dochodzi do wielkiej bitwy. Toczy się ona zarówno w przestrzeni kosmicznej, powietrzu jak i na ziemi. Dowiadujemy się między innymi, że stare dobre AT-AT nie wyszły ze służby imperialnej oraz jak będą wyglądały kolejne wariacje na temat wyglądu myśliwców typu TIE. W następnym odcinku możemy się spodziewać kolejnych starć w przestrzeni, gdzie dojdzie do konfrontacji samego Krayta, otoczonego przez Stasiego i Fela. Jednakże mina Mrocznego Lorda Sith sugeruje, że nie odsłonił on jeszcze wszystkich kart, jakie miał w rękawie.

A na koniec… początek. Początek nowej serii o Vaderze. Oczekiwana przeze mnie z dużą niecierpliwością i obawą, spowodowaną głównie przez fiasko Knight Errant. Jednakże Haden Blackman szybko rozwiał moje obawy, wprowadzając mnie w całkiem niezłą historię, która dzięki kresce Ricka Leonardiego jest również przyjemna dla oka. Na samym początku możemy zobaczyć, w jaki sposób wyglądała konserwacja mechanicznych części Mrocznego Lorda Sith, a zaraz potem czeka nas następna niespodzianka w postaci samego Moffa Tarkina. Widać, iż jego pozycja w Imperium była naprawdę silna, gdyż bez konsekwencji (przynajmniej natychmiastowych) mógł wygarnąć Vaderowi, że nie podoba mu się jego sposób wykonywania rozkazów i że jeśli zależało by to od niego, to misja, która zaraz zostanie przedstawiona, zostałaby zlecona komu innemu. Bez zbędnych ceregieli Darth Vader zostaje wysłany do tajemniczego systemu Atoan celem odnalezienia syna Tarkina, będącego admirałem we Flocie Imperium. Reszta pierwszego zeszytu to całkiem ładnie przedstawiona bitwa naziemna, gdzie Legion 501. (tak, ten 501.) urządza sobie strzelanie do tubylców, nie chcących uznać władzy Imperium. Mimo szybkiego i pewnego zwycięstwa, Vader przekonuje się, że wypełnienie misji nie będzie łatwe.

Historia zapowiada się naprawdę nieźle. Pierwsze dwa zeszyty przeczytałem z przyjemnością, której nie zburzyła nawet wizja Vadera wciąż cierpiącego po utracie Padme, i życia, które mogłoby się wydarzyć, gdyby… Muszę przyznać, że nie jest to przedstawione źle. Nie miałem ochoty wyrwać kartki i jej zjeść, dla pewności, aby nigdy już nie stanęła mi przed oczami. Pojawiają się ciekawe postacie, tajemnicza rasa, a fabuła rozwija się nie za szybko i nie za wolno, a przede wszystkim interesująco. Nie zabraknie też intryg, tak popularnych na dworze Imperatora, który jak zwykle gra co najmniej na dwa fronty. Zapowiada się, że ta seria nie będzie tylko opowieścią o Vaderze, ale również i o Tarkinie, z którego Palpatine chce stworzyć postać budzącą strach pośród jego wrogów w sposób co najmniej równy Gwieździe Śmierci.

Tak jak nie polecam Knight Errant, tak gorąco zachęcam do Darth Vader and the Lost Command.