Bitwa o Hoth

Arret zapiął uprząż ochronną. Po raz trzeci zaczął metodycznie sprawdzać wszystkie elementy swojego ekwipunku. Ostukał każdy z osiemnastu fragmentów oślepiająco białej zbroi. Trzasnął przełącznikami panelu kontrolnego na wyprofilowanym napierśniku. Szarpnął za krawędź przeciwblasterowego materiału wychodzącego z hełmu na opancerzone naramienniki. Wsunął opuszki okrytych grubymi rękawicami palców do każdej kieszeni i wnęki. Pogładził obłe kształty trzech granatów odłamowych. Z głośnym kliknięciem plastoidu rozładował i przeładował matowoczarny karabin blasterowy DLT-20A. Dotknął koniuszkiem jego długiej lufy plakietkę z dwoma czerwonymi kwadracikami leżącymi na parze błękitnych.

Stare powiedzenie mówiło, że jeśli zadbasz o swój ekwipunek, ekwipunek zadba o ciebie. Porucznik Arret z 1 Plutonu Kompanii Aurek 501 Legionu nie uważał tego za powiedzenie. To była jedna z reguł, według których żył. Miał ich zaledwie kilka. Lubił prostotę, gdyż na polu walki nie było miejsca ani na niedopowiedzenia, ani skomplikowane zasady.

Wszystko znajdowało się na swoim miejscu. Rozluźnił swoje mięśnie, ale tylko na tyle, by przygotować ciało na delikatne drżenie podchodzącego do lądowania transportowca desantowego typu Acclamator. Tu, w trzewiach dziesięciokołowego Juggernauta spoczywającego w olbrzymiej ładowni imperialnego okrętu, gdzie świat zewnętrzny był pojęciem abstrakcyjnym, panowała cisza.

Arret rozejrzał się po ciasnym wnętrzu czołgu. Kilku żołnierzy z 3 Plutonu zdjęło hełmy. Ich surowe, w wielu miejscach przybrużdżone zmarszczkami i bliznami twarze nie wyrażały żadnych uczuć. Gdyby wydobyć ich wszystkich spod całego bagażu wojennych doświadczeń, lat nieprzerwanej służby, bród i odmiennych fryzur, można by było dostrzec zdumiewające podobieństwo między dwoma lub trzema z nich. Gdyby to jednak uczynić, pozbawiłoby się ich cechy definiującej życie — indywidualizmu. Na powrót uczyniłoby się ich bezwolnymi klonami.

Może w innych jednostkach tak bywało. Ale nie tu. Nie w Pięćset Pierwszym.

Drżenie zaczęło się nasilać. Dzięki charakterystycznym wibracjom cienkiego tworzywa, z którego zrobiony był jego prosty fotel, Arret wiedział, że do momentu zetknięcia się gigantycznych płóz transportowca ze śnieżnymi pustkowiami pozostało dwadzieścia sekund. Czuł niesamowity pęd lodowatego powietrza uderzającego w rozgrzany do czerwoności trójkątny kadłub statku. Czuł zaciekle walczące ze sobą planetarną siłę grawitacji i potęgę kolosalnych silników atmosferycznych. Szale tej bitwy, jak zawsze, przechylały się w stronę technologii. Natura musiała ustąpić.

Gwałtowne stąpnięcie płóz wgniotło Arreta w fotel. Siła odrzutu po twardym lądowaniu sprawiła, że jednemu ze szturmowców wysunął się z rąk karabin blasterowy i z metalowym szczękiem upadł na podłogę. Nikt nie zawrócił na to uwagi. Zdarzało się, wśród trzystu żołnierzy zawsze musiał trafić się przynajmniej jeden, który jest w odrobinę niższej formie. Każdy miał kiedyś taki słabszy dzień. To świadczyło o nim dobrze, świadczyło o jego normalności.

Głośny zgrzyt serwomotorów połączony z lekkim szarpnięciem były znakami, że platforma ładownicza z Juggernautem zaczęła powoli opadać w kierunku zamarzniętego gruntu.

Arret nie żałował, że ładownia maszyny była pozbawiona iluminatorów i nie mógł obserwować, jak poszczególne trybiki armii Imperium Galaktycznego opuszczają swoje bezpieczne schronienia, jak powoli rozkładają się na śniegu. Jak z trzech innych Acclamatorów wysuwają się podobne platformy, jak spod stojących na ugiętych nogach machin kroczących AT-AT wyjeżdżają dwukrotnie mniejsze Juggernauty. Jak przy monstrualnych kołach czołgów-transporterów budzą się do życia jeszcze mniejsze AT-ST i, wreszcie, jak przy ich stopach rozgrzewają się silniki zwiadowczych speederów.

Arret niczego nie żałował, ponieważ miał ten widok zakodowany w głowie i w każdym momencie mógł go ujrzeć oczyma wyobraźni. I oglądał.

Nim w głąb Juggernauta zdążył się wedrzeć mróz, paliwożerny napęd maszyny wydał z siebie pierwszy ryk. Sądząc po natężeniu jego pracy, dziesięciokołowy czołg z początku miał trudności z przedarciem się przez śnieg. Wkrótce jednak rytm tłoków, stuknięć i warknięć wyrównał się, nabrał naturalnego tonu. Porucznik uśmiechnął się pod białą maską hełmu. Ruszyli.

**********

Szkarłatne i szmaragdowe strugi energii, jedne cienkie i krótkie, inne grube i długie, skupiały się na nich niczym promienie słońca w szkle powiększającym, ale nie czyniły im żadnej krzywdy. Uderzenia nadchodziły z każdej strony i pod każdym kątem, a mimo to za każdym razem były pochłaniane, tak jak kałuża pochłania krople deszczu. Inne pociski, te za którymi ciągnęły się pióropusze dymu, odbijały się niegroźne, jak gdyby były niegroźnymi piłeczkami rzucanymi w durastalową ścianę.

AT-AT podążały do przodu bez sekundy zwłoki — nie zatrzymywał ich żaden cios przeciwnika, same zaś siały popłoch i zniszczenie. Niepowstrzymalne, jeden po drugim burzyły umocnienia wroga, zamieniały jego maszyny w kule ognia i zostawiały po sobie jedynie strach. Nie zawsze śmierć — ta pozostawała dopiero po drobnicy, AT-ST i mniejszych machinach kroczących, a na końcu szturmowcach w białych maskach.

Tak to wyglądało. Lub tak to mogło wyglądać. Dla Arreta było wszystko jedno. Nieważne jak toczyła się bitwa. Wystarczyło, że się toczyła. On wiedział, co było jej esencją, co się działo i co się mogło wydarzyć. Bitwy się nie zmieniają. Planety — tak; dziś jest to lodowa bryła, wczoraj był to zanurzony w oceanie świat, jutro, być może, będzie spieczona w ogniu pustynia. Przeciwnicy — tak; raz są to bezduszne droidy bojowe, innym razem żądni krwi fanatycy, dziś to idealiści, może najbardziej niebezpieczni z nich wszystkich. Ale nie bitwy.

Porucznik Arret, zamknięty w nieprzenikalnym pancerzu Juggernauta, nie czekał na pierwszy huk wybuchu, ani szczebiot blasterowych błyskawic. Mogły przyjść, ale mogło się też okazać, że nie nadejdą. Dziesięciokołowce nie wchodziły już w skład głównych grup uderzeniowych, od tego były AT-AT. Teraz dostarczały piechotę do celu, często nie biorąc udziału w walce. Jeśli dziś żaden strzał nie osmali ich pancerzy, nie stanie się nic nieoczekiwanego ani niepożądanego.

Arretowi naprawdę nie przeszkadzało, że nie słyszy zgiełku bitwy.

Tylko co może się wydarzyć w tej dzisiejszej? Każdą maszynę można powalić, nawet tu, gdzie zwykłe pojazdy przymarzają do podłóg wykutych w lodzie hangarów. Może Rebelianci odkryli sposób na pokonanie AT-AT? Może właśnie w tej chwili dwaj odziani w białe kombinezony i specjalistyczne hełmy piloci, którzy wprawiali w ruch cztery gigantyczne łapy i dźwigieńkami kierowali dwoma parami działek laserowych, leżeli w jednej z opancerzonych kabin martwi, rozszarpani wybuchem i sczerniali od płomieni?

Nie wszystko musiało iść zgodnie z planem, ale — gdy była mowa o Pięćset Pierwszym — szło niemal zawsze. Również dlatego Arret nie miał ani krzty wątpliwości, jak toczy się dzisiejsza bitwa.

Machiny kroczące przebiły się przez pierwszą, drugą i trzecią linię obronną wroga. Bezużyteczne w walce z nimi wieżyczki przypominały teraz kikuty przetrąconych wichurą drzew, rozorany szponami mechanicznych łap śnieg gdzieniegdzie zdobiły czerwone kwiaty krwi. Już nic nie stało na przeszkodzie imperialnym maszynom — bo i też nic nie mogło. Zestrzelone airspeedery leżały na wpół zagrzebane w lodzie, ostatni obrońcy bazy uciekali w panicznym strachu. Pole bitwy, jeszcze przed chwilą gorące od plazmowego ognia, zaczęło ginąć w mrozie.

AT-AT na czele grupy jakby od niechcenia oddał kilka ostatnich strzałów w pierzchających wrogów. Zatrzymał się na moment i uniósł opancerzoną głowę, jak drapieżnik, który właśnie zauważył znacznie bardziej interesującą ofiarę. Dwa działka pozostały głuche na kilka sekund, po raz pierwszy od rozpoczęcia szturmu, ale kiedy wreszcie ponownie się odezwały, uczyniły to głosem trzykrotnie silniejszym. Dwa olśniewająco jaskrawe, rubinowe promienie w okamgnieniu uderzyły w cel.

Eksplozja generatora tarczy planetarnej była słyszalna i wyczuwalna nawet pod twardą skorupą pędzącego na spotkanie swojego losu Juggernauta. Arret jedynie lekko skinął głową.

Bitwy się nie zmieniają.

**********

Pancerne włazy otworzyły się z głośnym sykiem rozprężanego gazu. Podmuch lodowatego wiatru, który chciał wtargnąć do środka, rozbił się o zimowe pancerze szturmowców i stracił swój impet. Żołnierze Imperium wysypali się z maszyny w nienagannym szyku i bez zastanowienia ruszyli ku ziejącemu w ścianie skalistego zbocza otworowi tunelu, skrzypiąc podeszwami butów termicznych po śniegu.

Walka była krótka. Juggernauty wtoczyły się na przedpole i zaskoczyły załogę rebelianckiego posterunku nawałą naprowadzanych rakiet, które momentalnie rozerwały na strzępy działka ochronne, okopy, bunkry i stanowisko łącznościowe, jakby te nie były zrobione z mrozoodpornej durastali, lecz cienkiego, zwykłego flimsiplastu. Niedobitki, piechota, która zdołała ocaleć z tego piekła, została zdezintegrowana w blasku potężnych wiązek skondensowanej energii.

Arret wyobraził sobie tych dziesięć sekund bitwy, patrząc po zwęglonych szczątkach ciał, czarnych kraterach, gdzie zatrzymały się zabójcze błyskawice plazmy i kilku bladych płomykach, które mimo siarczystego mrozu nadal trawiły pozostałości rebelianckich fortyfikacji. Pociski czołgów „otworzyły” także przeciwblasterowe wrota, leżące teraz kilkanaście metrów obok w formie pogiętych, przypominających nadpalone liście płatów metalu.

Szturmowcy z 1 Plutonu pod komendą Arreta przeszli po pobojowisku i wkroczyli do tunelu, który miał ich doprowadzić do podziemnej bazy buntowników z przeciwnej strony niż główne siły dowodzone przez samego Lorda Dartha Vadera. Nawet bez wzmacniaczy dźwięku w swoim hełmie, porucznik był w stanie usłyszeć wszystko, co było mu niezbędne do ułożenia sobie w głowie kolejnego obrazu.

Obrońcy stawiali zaciekły opór, ostrzeliwując się zza każdego przedmiotu, który podtoczył im się pod ręce — czy to porzuconego kontenera, czy zepsutego droida, czy kawałka plastali. Nie oszczędzali energii w blasterach i jeśli mieli granaty, nie wahali się ich rzucać. Głuche detonacje wstrząsały ciasnymi korytarzami, a płomienie eksplozji, nie mogąc znaleźć ujścia, zwykle dosięgały białych zbrój imperialnych żołnierzy — i nie czyniły im większej krzywdy. Rebelianci nie mogli powiedzieć tego samego. Wysokoenergetyczne bełty nie musiały zawsze trafiać, by powoli obdzierać ich z nadziei, sił i życia, ale tu, na tej planecie, trafiały i szybko wykonywały swoje zadanie. Obrońcy bazy wycofywali się prędzej niż mieli zamiar, z większymi stratami, niż przewidywali.

Tak to wyglądało lub mogło wyglądać tam, dalej, gdzie toczyła się bitwa. Tu śladem po niej, dowodem przejścia burzy oddziałów szturmowych Pięćset Pierwszego, był unoszący się w powietrzu dym — gryzący od stopionych tworzyw i cuchnący od spalonej tkanki, gdyby nie filtr maski, który nie wpuszczał do nozdrzy Arreta niczego poza czystą mieszaniną tlenu i azotu. Uszkodzone w wymianie ognia lampy skwierczały i bez ustanku mrugały, pokrywając porucznika i zastygłe w bezruchu ciała zabitych dziwnymi refleksami światła.

Inni, gdy widzieli zabitych szturmowców, spoglądali na nich jak na uszkodzone roboty bojowe, mechaniczne istoty bez duszy, twarzy i imienia. On widział zabitych synów lub braci, jeszcze niedawno czujących i oddychających, z marzeniami i aspiracjami, które już nigdy nie zostaną zrealizowane. Ludzi takich jak wszyscy inni.

Pluton zaczął przechodzić przez sekcję mieszkalną bazy. Szturmowcy już nie biegli, chrzęszcząc pancerzami; Arret dwoma szybkimi gestami dłoni nakazał spowolnienie tempa. Inni mogli jeszcze tego nie wyczuwać, mogli nie rozumieć sytuacji, ale on instynktownie wiedział, że nie zdążą już odegrać w tej bitwie nawet najmniejszej roli. Żaden z żołnierzy 1 Plutonu nie poczuje dziś nagłego przypływu adrenaliny, nie zostanie lekko przytępiony charakterystycznym szumem krwi w głowie, lecz przede wszystkim — żaden nie zginie. To było najważniejsze.

Arret zawadził o coś nogą. Gdy spojrzał w dół, zobaczył, że była to ręka martwego Rebelianta z przestrzelonym gardłem. Krew pokrywająca jego białoszary mundur zdążyła zamarznąć. Porucznik odtrącił butem sztywną dłoń i ruszył dalej. Zanim jednak postawił choćby dwa kroki, usłyszał za sobą ciche charknięcie. Zerknął za siebie. Palce martwego żołnierza poruszyły się spazmatycznie.

Rebeliant wciąż żył. Szeregowy z 1 Plutonu, który podążał za Arretem, uniósł karabin. Porucznik powstrzymał go uniesieniem ręki i pokazał, by się nie zatrzymywał. Sam podszedł do śmiertelnie rannego mężczyzny i przyklęknął przy nim.

Według wszelkich rachub, Rebeliant powinien być już martwy. Zakrzepła, lodowaciejąca krew świadczyła, że leżał tu od parunastu minut i stało się coś, co nie powinno się wydarzyć. Strzał z blastera minął tętnicę szyjną żołnierza, lecz w zamian sparaliżował go, skazując na długie umieranie w samotności. Arret przełączył kontrolkę na napierśniku, rozhermetyzował swój kombinezon i zdjął rękawicę. Dotknął ręki, którą przed chwilą trącił butem. Była zaskakująco ciepła. Ścisnął ją lekko. Rebeliant spojrzał na szturmowca niewidzącymi, wypełnionymi bólem oczami, ale nie był w stanie uczynić nic poza mrugnięciem powiekami.

Arretowi to jednak wystarczyło. W ciszy, która nieoczekiwania zapadła na odległych frontach bitwy o Hoth, odgłos blasterowego wystrzału wstrząsnął ścianami korytarza i zadudnił niczym planetarny turbolaser.

Powieki Rebelianta opadły.

**********

Juggernaut niespiesznie wjechał na platformę ładowniczą. Ta zaczęła się unosić ku twardemu podbrzuszu transportera typu Acclamator, które po przyjęciu w swą opiekę dziesięciokołowej maszyny, zamknęło się. Pod trójkątnym okrętem Imperium wytworzyła się masywna chmura parującej wody, powietrze zaczęło tańczyć w takt potężnych repulsorów i statek wyruszył w podróż z powrotem na orbitę planety.

Bitwy się nie zmieniały, ale za każdym razem znajdował się w nich jakiś nieprzewidywalny czynnik, zazwyczaj ten ludzki, o którym mówiło się, że w dobrej armii nie powinien istnieć, a który z całych sił starano się wykorzenić. Rzadko zmieniał losy bitwy, lecz często wywierał ogromny wpływ na ich uczestników — nawet jeśli chodziło tylko o jedną, czy dwie osoby.

Arret ulitował się nad Rebeliantem i tym samym oddał swój jedyny strzał w bitwie o Hoth. Nie żałował ani podjętej decyzji, ani tego, że nie miał okazji pociągnąć jeszcze kilka razy za spust.

Porucznik 1 Plutonu Kompanii Aurek 501 Legionu zdjął oślepiająco biały hełm, ściągnął z dłoni rękawiczki i przeczesał palcami mokre od potu włosy. Gdy spuścił wzrok na swoją poplamioną żółtoszarymi kropkami rękę, zobaczył na niej o kilka pasemek siwych włosów więcej, niż zwykle; wypadały coraz szybciej i szybciej.

CT-1701, gdyż taki numer otrzymał przed swoimi narodzinami w komorze klonującej na Kamino, poczuł na krótki moment, że przygniata go ciężar minionego czasu. Jeśli Arret nauczył się czegoś po dwudziestu pięciu latach nieprzerwanej służby, to tego, że zabijanie wcale nie staje się łatwiejsze wraz z upływem czasu. Od Geonosis, przez Naboo, Mustafar i Yavin, aż do dziś, do Hoth — tak naprawdę nigdy się do tego nie przyzwyczaił. Niekiedy tęsknił za bitwami, w których jedynym przeciwnikiem były proste droidy. Niestety, nawet w trakcie Wojen Klonów były one dla niego i Pięćset Pierwszego rzadkością.

Dlatego dziś, w ostatnim dniu swojej służby, cieszył się, że na Hoth nic się nie wydarzyło. I że ostatni strzał, który oddał w swoim życiu jako szturmowiec Pięćset Pierwszego, sprawił, że odmienił czyjś los na lepsze. Nawet jeśli ową odmianą było jedynie skrócenie czyjegoś cierpienia o kilka minut. Przez lata sam nie marzył o niczym innym.

Dziś musiał znaleźć sobie nowe marzenie. Prawdziwe marzenie. Marzenie, w którym nie było żadnego blastera, żadnej zbroi, żadnej maszyny kroczącej, ani żadnej bitwy.

Absolutnie żadnej bitwy.

Okładka: Guzes