Strach

Nazywałem się Otell At-Sedier i byłem zdrajcą.

Jestem osaczony. Nie przez oddział buntowników-idealistów, czy wrogo nastawionych tubylców gdzieś na jakiejś zaściankowej planecie. Jestem osaczony przez jednego człowieka — człowieka? Może to nie człowiek, a maszyna, jedna z wielu, unowocześniony droid bojowy, jakaś eksperymentalna seria, która wymknęła się spod kontroli swoich twórców? Jak inaczej może być w każdym miejscu równocześnie, czaić się za każdym zaułkiem tej zatęchłej dziury i być gotowym na każdy mój ruch?

Cień na ścianie domu poruszył się. Przywarłem do muru, palec omsknął się na spuście, powietrze zawibrowało szaleńczą nawałnicą blasterowego ognia. Roztrzęsiony, zobaczyłem tylko siny dym smużący się z poszatkowanej ściany. Poczułem, że spływa po mnie kolejna fala lodowatego potu.

To było tylko mrugnięcie starej, ulicznej lampy. Gwałtownym ruchem ręki otarłem czoło. Kropelki potu zrosiły bruk pod moimi stopami. Nawet nie syknąłem z bólu, gdy przejechałem brwią po zwęglonych resztkach skóry na przedramieniu. Przypalił ją miotaczem ognia, choć mógł mnie spokojnie zastrzelić. Bawi się ze mną, syci się moim cierpieniem, moim strachem i smrodem spalonego mięsa, duszącą wonią mojej krwi.

Nie. To nie maszyna, to degenerat, śmiejący się pod swoją mandaloriańską maską z mojej idiotycznej próby dezercji, z kretyńskich prób ucieczki przed nim, z walki z cieniami, z mojego bólu i potu — ze wszystkiego, co zrobiłem źle, a co zaraz zamieni się w sto tysięcy kredytów nagrody za moją głowę.

Popatrzyłem na swój blaster. Ogniwo było na wyczerpaniu. Dwa-trzy strzały w najlepszym wypadku.

Coś zaszeleściło za moimi plecami. Chrzęst zbroi. Nie odwróciłem się, nie rzuciłem się na ziemię w kolejnej desperackiej próbie uchylenia się, nie zesztywniałem ze strachu i bólu, nie podjąłem beznadziejnej walki o beznadziejne życie.

Dość.

Przyłożyłem lufę do skroni i pociągnąłem za spust.

**********

Nazywałam się Jewel Naiten i byłam niewierną żoną.

— Proszę… proszę, nie rób tego. Proszę. Prośby i błagania spływały po nim niczym gaz tibanna po rankorze. Zielono-brunatna zbroja była nieprzenikalna, milczała i od czasu do czasu przesuwała swoje stalowe ramię po konsolecie kokpitu maszyny, poruszając dźwigienkami, klawiszami i manetkami. Ze swojego miejsca w tylnym fotelu, przykuta kajdankami do jego ostrych podłokietników, Jewel widziała tylko lśniący, kubełkowaty kształt hełmu bojowego.

— Proszę…

— Dlaczego?

Zamrugała powiekami. On się wreszcie odezwał! W jej oczach zagaiła się iskierka nadziei.

— Jestem zbyt młoda, by umierać! Mam tylko dwadzieścia lat i… i całe życie jeszcze przede mną!

— Nie zdradza się takiego męża, jakiego ty zdradziłaś. Nie jesteś tylko młoda, jesteś też głupia. A głupotę należy plenić.

— A co to… — Jewel powstrzymała się i w zamyśleniu przejechała językiem po wargach. Wiem! Temu się nie oprzesz! Iskierka w szmaragdowych tęczówkach dziewczyny przeistoczyła się w błysk. — Mam kredyty. Mam całą fortunę kredytów i… i mogę ci zapłacić podwójnie. Nie, potrójnie!

— Nie możesz. To już nie są twoje kredyty. Mąż przejął wszystkie twoje konta.

— Ale… ale… Sukinistota! — warknęła pod nosem i ze złością szarpnęła kajdankami. Metal nie tylko się nie poddał, ale wręcz zacisnął się i obtarł jej nadgarstek. Zmarszczyła brwi i nagle błysk w jej oku przemienił się w ogień. — Mój kochanek ma całą flotę gwiezdnych statków. Jak mnie uwolnisz, dostaniesz jeden… Nie, dostaniesz dwa! Albo nawet trzy!

— Tak prędko ci do rozdawania rzeczy, które do ciebie nie należą? Jesteś nie tylko głupia, ale też zapominalska. Twój kochanek wziął nogi za pas, jak tylko pojawiłem się na ulicy.

— Nie, on… Fierfek. Fierfek! Fierfek! — Ogień przepoczwarzył się w pożar, a pożar w supernową. — Wypuść mnie, ty… ty… Wypuszczaj! Wypuszczaj!!! Zabije cię, ty karkolony łajdaku!

Zielony hełm obrócił się i zalśnił chłodem czarnego wizjera.

— Dziękuję — powiedział znienacka i dotknął czegoś na opancerzonym przedramieniu.

Automatyczne zamki na kajdankach otworzyły się.

Jewel skoczyła. On strzelił. Ciało zwaliło się na pokład z potężną dziurą w piersi.

— Dziękuję za ciszę.

**********

Nazywałem się Teel’k Jahha i byłem seryjnym mordercą.

— Czyli zamierzasz mnie zabić.

— Nie płacą za żywego.

— Aha. No-no to mamy mały problem, bo i ty trzymasz blaster, i ja trzymam blaster, i-i nie wydaje się, żeby którykolwiek z nas miał się wykruszyć.

— Mylisz się. Nie ma żadnego problemu. W każdej chwili mogę cię zabić. Ty z kolei nie możesz. Masz w rękach Czterysta Jedenastkę Czerki. Strzał z niej nawet nie osmali mandaloriańskiej stali.

— Ach ta-ak? Poodoo prawda! Gdybyś mógł mnie kropnąć, to-to czemu jeszcze tego nie zrobiłeś? Co? E?! Taki-taki z ciebie cwaniak, co? Poodoo i tyle!

— Chcę zobaczyć, jak się zwijasz ze strachu. Chcę, żebyś poczuł się jak jedna ze swoich ofiar. Żebyś się zeszczał w spodnie. Żeby ci dygotały zęby. Żebyś skostniał z zimnego potu. Żeby trzęsły ci się ręce. Żebyś miał przed oczami mroczki.

— Co-co? Nie jesteś… Nie jesteś sadystą. Znam opowieści o tobie. To-to ja jestem tym co-co zadaje ból, znęca się i zabija. Ja!

— Opowieści to bzdury. Opowiadają je tchórze tacy, jak ty. Żeby im się wydawało, że są kimś ważnym. Żeby im się wydawało, że mają wszystko pod kontrolą. Żeby skryć, jakimi są w rzeczywistości ofiarami losu i nieudacznikami. Jak ty. Nieudacznik. Tchórz. Morderca.

— Nie! Żaden tchórz, żaden nieudacznik…! Jak już, jak już ktoś jest-jest nieudacznikiem i-i kryje się, to ty. Ty, pod tym-tym twoim pancerzem!

— Właśnie się zesrałeś. Zaraz puści ci też pęcherz.

— Nie… ty… Nie boję się ciebie!

— Nie? To czemu nie strzelasz?

— Bo-bo…

— Bo jesteś tępym, żałosnym tchórzem.

— N-nie jes…

Błysk, huk, dym.

— Fakt. Nie jesteś. Byłeś.

**********

Nazywałam się Erea Tolani i byłam niewinna.

Jaskrawe wiązki światła i energii wypaliły w plastalowej ścianie kontenera potężne kratery. Odskoczyłam za stertę metalowych skrzynek i przy ledwo kontrolowanym upadku boleśnie szurnęłam kolanem o chropowaty, śmierdzący zjełczałym olejem permabeton. Zerknęłam na zaciemniony wyświetlacz wmontowany w bok niewielkiego blastera. Zostało mi mocy na dziesięć strzałów, mniej, jeśli podkręcę moc na maksimum.

Nie zastanawiałam się długo. Ekranik zresetował się i pokazał nową liczbę: trzy.

Trzy absolutnie mi wystarczą. On może być największym łowcą nagród w galaktyce, ale prawda stoi po mojej stronie. Jestem niewinna i nigdy się nie poddam. Bo poddać się — to znaczy przyznać, że jest się słabym, że w kłamstwie tkwi jakieś ziarno prawdy. Że…

Dźwięk z lewej. Zanurkowałam. Strzałka z zabójczą toksyną syknęła w powietrzu, odbiła się z groźnym brzęknięciem od masywnego pudła za moimi plecami i cichutko spadła, jakby zrezygnowana własnym niepowodzeniem.

Struga ognia wystrzeliła do góry, ku lampom gargantuicznego magazynu. Wymierzyłam, strzeliłam i w następnej chwili rzuciłam się do biegu. Coś zaszumiało, świsnęło ponad moją głową i rozniosło na strzępy pękaty, czarny kontener. Odłamki sztucznego tworzywa smagnęły mnie po barkach, szyi i udach, wybuch rozsadził mi bębenki uszne.

Runęłam na ziemię niczym zrzucona z półki lalka. Łokieć trzasnął i eksplodował bólem, krew zalała mi twarz. Nie zabiłam go, nie udało się.

Wsparłam się na niezłamanej ręce, oparłam plecami o ściankę potężnego, acz miękkiego pakunku. Wymacałam rączkę zagubionego przy upadku blastera i ścisnęłam ją. Nie poddam się. Nie pokażę słabości kogoś winnego. Nie pokażę strachu kogoś winnego. Jestem niewinna.

Światło odbiło się od jego pancernych butów. Wycelowałam chwiejnie i pociągnęłam za język spustu. Raz, potem drugi. Za trzecim razem rozległo się tylko głuche kliknięcie. Zadarłam głowę. Oczy zakryte wizjerem wpatrywały się we mnie beznamiętnie, bezosobowo i wnikliwie.

— Jestem niewinna — szepnęłam, ignorując rozlewający się po ciele ból. — I nie boję się ciebie.

— Nie musisz się bać — oświadczył przesiąknięty rozczarowaniem elektronicznie przefiltrowany głos. — Wystarczy, że będziesz martwa.

Podniósł karabin blasterowy i wystrzelił.

Jestem niewinna.

**********

Delikatne ukłucie na gardle było ostatnią rzeczą, jaką poczułeś. Ciężki upadek na ziemię z wysokości kilku metrów, utrata paru zębów i wbicie się jednego z elementów pancerza w twój bok, które potem nastąpiły? Masz poważne wątpliwości, czy to się naprawdę zdarzyło. Słyszysz tylko ciche buczenie, lecz niczego nie widzisz, przed tobą jest tylko niezgłębiona czerń. Nie możesz się poruszyć.

Nie żyjesz.

Może jeszcze oddychasz, może serce jeszcze pompuje krew do żył, może organy jeszcze pracują — wszystko to bez znaczenia. Nie żyjesz. Nie żyłeś już w momencie, gdy podjąłeś walkę. A może i wcześniej, gdy tu przyleciałeś, gdy przyjąłeś zlecenie. Nie. Nie żyłeś już wtedy, tamtego dnia, gdy zobaczyłeś po raz pierwszy mandaloriańską zbroję. Kiedy uznałeś, że możesz być Nim.

Oślepiające światło wdarło się do twojego nieistniejącego, martwego świata. Coś się w nim poruszało, coś migotało, coś wydawało dźwięki. Buczenie przeszło w szum.

— Jesteś nikim — usłyszałeś w szumie swój głos. Coś pękło. Przenikliwy pisk rozdarł na moment świat umarłych. Kilka chwil później powiedziałeś: — Nigdy mną nie będziesz.

Kim jesteś i kim nigdy nie zostaniesz? Kim?

Coś przesunęło się przed twoimi szklistymi oczami. Trzy zielone kreski na białym tle. Znałeś je. Używałeś ich za życia. Czym były? Sam sobie odpowiedziałeś:

— Jedna z tych fiolek zawiera antidotum. Jeśli zażyjesz tą prawidłową przed wybuchem plecaka rakietowego i uciekniesz, przeżyjesz.

W martwym świecie zapadła na chwilę cisza.

— Ale tak się nie stanie. Nie jesteś mną.

Boba Fett. Boba Fett! Ty!

Nie. On. Ty jesteś tylko śmiesznym, małym impersonatorem. Marną, słabą kopią. Niczym.

Nie czujesz nic, ale coś w głębi ciebie, tam gdzieś, się tli. Jakiś chłód, zimno, przerażający, lodowaty dotyk. Wszystko, co czuli Otell At-Sedier, Jewel Naiten, Teel’k Jahha i mnóstwo, mnóstwo innych, których zabiłeś. Ich martwe twarze śmieją się teraz przed twoimi oczami, a ty toniesz. Najgłośniej śmieje się Erea Tolani, ta, która tego uczucia nigdy nie poznała. Co to za uczucie?

Strach. Zżera cię strach. Bo wcale nie jesteś jeszcze martwy. Dopiero będziesz.

Za chwilę — a zarazem wieczność.

Nazywał się Jodo Kast. Był łowcą nagród.