Paul S. Kemp zadebiutował na początku 2010 roku w uniwersum Star Wars powieścią o tytule Rozdroża czasu. Historia Jadena Korra, kojarzonego przez fanów z Jedi Knight III: Jedi Academy, została uznana za całkiem udaną przygodówkę. Niecałe dwa lata później przychodzi nam przeczytać jej kontynuację.
Akcja w Riptide, bo o niej mowa, rozpoczyna się tuż po zakończeniu poprzedniczki. Trio złożone z rycerza Jedi, pilota oraz wrażliwego na Moc Cereanina, odnalazło klony w dawno zapomnianej bazie Imperium, pamiętającej czasy Thrawna. Niepomyślny zbieg okoliczności powoduje, że większości z nich udaje się uciec. Korr rozumie, że jest jedyną osobą mogącą ich powstrzymać i nie waha się przed rozpoczęciem pościgu. Nie wie jednak o tajemniczej istocie, która prowadzi wrażliwe na Moc klony ku złowrogiemu celowi…
Riptide jest fabularnym rozwinięciem Rozdroży, toteż nie można do niej podchodzić bez przeczytania pierwszej części dylogii. Przez rozpoczęciem lektury radzę przypomnieć sobie przynajmniej końcówkę poprzedniczki, gdyż to właśnie ona pełni rolę prologu do tytułu i można z niej później wyłowić kilka ważnych szczegółów. Jeśli komuś podobał się lekki styl Rozdroży, będzie wniebowzięty. Jej następczyni jest zasadniczo lepsza w prawie każdym z aspektów, które były zaletami prekursora. Tak jak poprzednio, akcję obserwujemy z oczu wielu bohaterów, ale tym razem dochodzą do nich m.in. klony, dzięki czemu czytelnik od samego początku w pewnej części wie, o co tak naprawdę chodzi i jakie cele posiada każda z przedstawionych frakcji. Szkoda tylko, że Kemp zajął się jedynie głównym wątkiem, a całą resztę odłożył na drugi plan. Dobrymi przykładami będą postać Dartha Wyyrloka oraz nauka Marr Idi-Shaela na Jedi. Tym motywom poświęcono jedynie po kilka stron, a chciałoby się poczytać więcej, tym bardziej, że sama pozycja jest relatywnie krótka.
Niektórych czytelników martwił fakt, że po raz kolejny skorzystano z wątku klonowania, który jest wszechobecny w Gwiezdnych wojnach. Tym razem jednak nie spotykamy wielkiej armii, a kilkanaście istot wrażliwych na Moc, które w pewien sposób cierpią z tego powodu. Trzeba przyznać, że autorowi nie brakło pomysłów przy tworzeniu ich choroby i skutków, które powodowała. Fragmenty, pokazujące relacje pomiędzy Żołnierzem a resztą grupy, która nie akceptuje jego zdrowia, są jednymi z najlepszych. Ten zresztą nie wykazuje innych, typowych skutków ubocznych klonowania, np. szaleństwa podobnego do Joruusa C’Baotha z Trylogii Thrawna i jest tym samym w pewien sposób wyjątkowy, co zresztą autor pod koniec wykorzystuje. Całkiem miła odmiana od tego, co znamy, ale niestety cały efekt niszczy nadużywanie klonów w wątkach innych postaci, a jedną z ostatnich scen, której nie chcę spolerować, uważam za najbardziej kuriozalną w całym uniwersum.
Postacie w Riptide cechują się różnorodnością, co przekłada się na relacje pomiędzy nimi. Wyraźnie czuć różnicę w atmosferze i klimacie panującym pomiędzy humorystycznym triem a szalonymi klonami, czy nikczemną specyficznością pary Umbaran. Opisy otoczenia są szczegółowe, a same krajobrazy zapadają w pamięć, z czego największe wrażenie wywarła na mnie stacja Rakatan. Walki, w szczególności te na broń białą, są rozpisane dobrze i rzeczywiście budzą zainteresowanie. Co ciekawe jest ich dosyć dużo i czuć w nich rolę, jaką spełnia otoczenie. Jedyną wyróżniającą się wadą jest przyspieszanie i coraz większa skrótowość opisów wraz z rosnącą liczbą stron. Boli to tym bardziej, że 280 stron to naprawdę mało.
Ocenienie Riptide przychodzi mi stosunkowo łatwo, gdyż dzięki poprzedniczce i Deceived wiedziałem, czego się po niej spodziewać. Dostałem wszystko to, co zobaczyć chciałem, ale nie oszukujmy się, moje oczekiwania nie były zbyt wygórowane. Nie wszystkim też może się spodobać lekki i niezobowiązujący do niczego wielkiego styl powieści. Jeśli ktoś należy do tej grupy, może od końcowej oceny odjąć nawet dwa oczka.
Ocena: 8/10