Sithyjskie spojrzenie na „Wojny klonów”

Większość znajomych należących do mojego pokolenia, czyli tego, które pamięta, że pewnej niedzieli nie było Teleranka, gardzi Wojnami klonów. Powody są różne: a to że są dziecinne i banalne, że kiepska kreska, że bohaterowie beznadziejnie prowadzeni, że fabuła woła o pomstę do nieba. Ogólne rzecz biorąc, uważa się, że jest to twór kierowany do kategorii wiekowej, która jeszcze nie do końca opanowała umiejętność czytania.

Ja natomiast powiadam: lubię Wojny klonów!

Będąc bombardowany negatywnymi, delikatnie mówiąc, recenzjami animowanej wariacji Gwiezdnych wojen, poddałem się mojej przekornej naturze i kupiłem dwa pierwsze sezony serialu. Następnie zasiadłem na kanapie z napojem prawie bezalkoholowym i nacisnąłem „Play” na moim wiernym pilocie. Na podniesioną brew mojej dziewczyny, co było niemym pytaniem „Znowu?”, odpowiedziałem rozbrajającym, w moim przynajmniej mniemaniu, uśmiechem mówiącym „Tak, to ten moment, kiedy mam lat 10”.

Kilkadziesiąt minut później nie mogłem zrozumieć, o co chodzi krytykom Wojen klonów.

Ok, nie wszystkie postacie są fajne. Nie wszystkie lubię, a niektórych wręcz nie cierpię. Może Ahsoka nie jest moją ulubioną postacią, ale zdecydowanie nie jest też najgorszą, jaka się przetoczyła przez panteon „gwiazd” filmowo-książkowo-komiksowych. Zgadzam się z Feevaro co do Grievousa, ale duet Anakin & Kenobi jest moim zdaniem świetny. Smaczki z historii różnych znanych postaci, planet czy organizacji są znakomitym uzupełnieniem filmów i komiksów (książek prawie nie czytam), a do tego są na tyle dobre, że można im wybaczyć częste banalne moralizowanie czy naiwność fabuły.

Dialogi są lepsze niż filmowe, a pomysły na niektóre odcinki są znacznie ciekawsze niż w dużej części serii komiksowych (no dobra, w większości serii komiksowych). Oczywiście, porównując serial do genialnych Rycerzy Starej Republiki czy Legacy, nie wypadnie on najlepiej, ale tej konkurencji nie wytrzymają również filmy.

Lubiąc Oryginalną czy Nową Trylogię, nie można narzekać na Wojny klonów, bo charakteryzują się one tymi sami cechami, mają tyle samo momentów słabych i mocnych. Są oczywiście fani, którzy odrzucają i filmy, i większość książek (pozdrawiam LSFa), fascynując się samym ogromem świata zarysowanego przez Lucasa, a nie lubiąc, czy wręcz nienawidząc jego weń ingerencji. Można i tak.

Oczywiście nie lubię, gdy Wojny klonów zmieniają rzeczywistość ustaloną w innych źródłach, ale Lucas już nas do tego przyzwyczaił, więc nie jest to nic nowego. Jednak rzeczywistość kreowana przez twórców serialu obfituje w mnóstwo ciekawych pomysłów, które oglądałem z naprawdę dużą przyjemnością. Szczególnie upodobałem sobie historie związane z samym klonami, którym wreszcie nadano „ludzką” twarz, jak i porządny, wojskowy profesjonalizm.

Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o Sithach. Tutaj również nie jest źle. O ile armia Konfederacji jest pokazywana jako banda nieudaczników, zaczynając od najgłupszych robotów po wysokie dowództwo, to pani Ventress czy Dooku, bronią się przed banałem i kompromitacją (przeważnie).

Podsumowując, powtórzę: lubię Wojny klonów, bo dobrze się przy nich bawię. Być może dlatego, że minęły czasy szalonej młodości, gdzie analizowało się każdy szczegół filmu, książki i komiksu, a jakakolwiek pomyłka czy zahaczenie o banał było powodem wielu dyskusji i ostatecznie zakwalifikowania danego gwiezdnowojennego dzieła jako chłamu niewartego czytania.

Może są i inne powody, ale jakiekolwiek by one nie były, nie przeszkodzą mi one z przyjemnością obejrzeć następnego odcinka.