Od pewnego czasu w fandomie trwa dyskuja na temat obecności kobiet w Star Wars, a raczej jej braku. Wszystko zaczęło się od tego tekstu, potem było już tylko weselej. Główne zarzuty to fakt, że dziewczyny nie mają brać z kogo przykładu, te silne kobiety w świecie Star Wars, które istnieją, są traktowane jako postaci drugoplanowe i pełnią rolę czysto pomocniczą, a w ogóle brak takich postaci doprowadza do tego, że czytelnicy płci powszechnie uważanej za brzydszą nie są w stanie poznać i docenić możliwości kobiet. Oczywiście, wśród dyskutantów są zarówno kobiety, jak i mężczyźni, z dosyć, niestety, przewidywalnymi tendencjami w kwestii opowiedzenia się po jednej ze stron. Nie da się ukryć, temat jest kontrowersyjny i wzbudza emocje. Ale czy słusznie?
Zacznijmy od kwestii rozróżnienia tzw. literatury kobiecej i literatury męskiej. Nie jestem specjalistką, ale przeciętny mól książkowy i regularny klient księgarni bez problemu jest w stanie powiedzieć, że takowe istnieje. Do literatury kobiecej pierwotnie należały głównie romanse, potem nadszedł czas powieści obyczajowych, potem np. kryminałów, oferta cały czas się poszerza. Rynek jest ogromny, bo na ogół oczekiwania kobiecych odbiorców różnią się od męskich i nie, nie mówię, że to źle, mówię, że to dosyć naturalne. Oczywiście, od pewnego czasu czytanie romansów postrzegane jest jako coś niestosownego, zapewne stąd rozkwit romansideł zakonspirowanych jako coś innego, choć doprawdy nie widzę powodu, by wstydzić się tego, co czytam (chyba dobrze, że w ogóle czytam!).
Ilu ludzi, tyle gustów, sama lubię od czasu do czasu poczytać Monikę Szwaję, a cykl Gail Carriger o Alexii Tarabotti jest jednym z moich ulubionych. To romans ubrany w otoczkę steampunka, epoki wiktoriańskiej i modnych ostatnio wampirów i wilkołaków, napisany z dbałością o szczegóły i z jajem. Książka jest dobra, ma jednak znacznie więcej fanek niż fanów, którzy czasami uśmiechną się z przekąsem nad egzaltowanymi myślami głównej bohaterki i opisami strojów, nadto czasem szczegółowych. Cykl jest zacny, ale zdecydowanie przeznaczony bardziej dla pań niż dla panów. Dla panów w większości przeznaczone są klasyczne powieści sensacyjne, zwłaszcza „zabili go i uciekł” (polecam zwłaszcza Clive’a Cusslera), w których panie pełnią głównie rolę dekoracyjną i pomocniczą, ewentualnie element niezbędny do tak zwanych „momentów”. Tam bohaterem jest facet, a u jego boku zawsze występuje piękna kobieta, która pełni rolę damsel in distress, choćby była senatorką Stanów Zjednoczonych, wybitnym naukowcem czy dziedziczką fortuny. Taka poetyka.
Jest to również po części poetyka klasycznej SF, od której istnieją wprawdzie wyjątki (większość powieści Anne McCaffrey z cyklem o Killashandrze na czele), są one jednak tylko wyjątkami. Lucas stworzył Klasyczną Trylogię na przełomie lat 70. i 80., kiedy kobieta pełniła w serialach i filmach przygodowych i SF rolę dekoracyjną – weźmy chociaż księżniczkę Aurę z Flasha Gordona, porucznik Uhurę ze Star Treka czy ten nieszczęsny, obśmiewany bez litości kobiecy szwadron w klasycznej Battlestar Galactica (nie, nie było tam Starbuck, która swoją ścieżką jest wyjątkowo irytującą postacią). Patrząc na takie wzorce, należy George’a wręcz podziwiać za to, że Leia jest tą, która przewodzi Rebelii, kiedy trzeba, ratuje sytuację i jako jedyna zachowuje trzeźwość umysłu i jest w stanie przejrzeć niejedną pułapkę.
Poza tym Star Wars to opowieść o wojnie. W-o-j-n-i-e. Nie mówię, że kobiety są kiepskimi wojownikami, z jakiegoś jednakowoż powodu do armii raczej nie zaciąga się płci pięknej. Nie chcę tutaj rozpisywać się na temat brutalności i przemocy, fali w wojsku, bo kwestia przestępstw i zbrodni wojennych nie jest tematem tego felietonu, ale myślę, że większość czytelniczek, a także czytelników wie, co mam na mysli. Oczywiście, nikt nie ujmuje kobietom dzielności i odwagi, w końcu to dzięki nim gospodarka nie upadła podczas I i II wojny światowej, to one zostały na miejscu, walcząc o przeżycie swoje i rodzin, ale nie one znajdowały się na pierwszej linii frontu. W tym kontekście zawsze podziwiam taki chociażby skład Rogue Squadronu, w którym można znaleźć wiele pań. Niestety, moi państwo, powieści gwiezdnowojenne to powieści wojenne, więc jeśli odejmiemy wojowniczki (których przecież w Star Wars nie brakuje), to pozostają nam głównie cywile i służba pomocnicza. Przykro mi. Może gdyby ktoś wreszcie napisał coś o życiu codziennym w galaktyce Gwiezdnych wojen, byłoby inaczej, ale obawiam się, że to nigdy nie nastąpi.
Wreszcie, klasyczne Gwiezdne wojny to western. Białe, czarne kapelusze, podział na dobro i zło. Powiedzcie mi, jaką rolę w klasycznym westernie pełnią kobiety? Ano znowu mamy damę w opałach, słabą osobę, której należy bronić. Sharon Stone w Szybkich i martwych to nadal wyjątek. Podobnie bohaterka znakomitego Prawdziwego męstwa to odważna dziewczynka, jednak świat, w którym przyszło jej egzystować, jest stricte męski, a przecież wiele recenzji tego filmu głosiło, że jest to wreszcie w miarę realistyczny western.
Niestety, a może stety, korzenie Gwiezdnych wojen są właśnie takie – space opera to w większości filmy dla małych i dużych chłopców i nie ma się o co w tej kwestii obrażać. A jednak Leia Organa to symbol Gwiezdnej Sagi i nie, nie chodzi mi o to metalowe bikini (choć bez wątpienia stało się symbolem na własną, że tak powiem, rękę), na równi z Darthem Vaderem czy mieczem świetlnym.
Co w takim razie z Expanded Universe? Zgadzam się z zarzutami, że kobiet tam niewiele, jednak jeśli są… Proszę Was! Dwa słowa: Mara Jade. Tak, wiem, jedna Mara wiosny nie czyni. Ja jednak wolę jedną naprawdę doskonale napisaną postać, niż dziesiątki kiepskawych snujących się w tle. Przecież wokół prequeli, w komiksach chociażby, pań trochę jest. O żadnej jednak, żadnej, nie myślałam dłużej niż pięć minut. Nie, nie były aż tak beznadziejne – podobała mi się koncepcja Zam Wessel, lubiłam dwórki Padme, a Khaleen Hentz naprawdę wywoływała u mnie uśmiech na twarzy. Problem polega na czym innym na umiejętnościach pisarskich. Powiedzcie mi szczerze, który autor, poza Zahnem i Karen Traviss, wykreował postaci, które wydają się być z krwi i kości? Postaci z Trylogii Thrawna są wykorzystywane nie dlatego, że innych nie ma, ale dlatego, że zostały nakreślone w taki sposób, że stanowią wzór dla całego EU. Nie mówię tu tylko o Marze, myślę o Thrawnie, Pellaeonie, Winter…
Tu tak naprawdę leży pies pogrzebany. Bo przecież kobietek mamy skolko ugodno, a że pełnią rolę czysto pomocniczą? Bo żaden z autorów nie potrafi napisać ich w taki sposób, by zaczęły żyć własnym życiem. To nie jest kwestia antyfeminizmu, to jest kwestia umiejętności i nie ma co do tego dorabiać wielkich teorii. Callista Ming, jedna z głównych bohaterek trylogii Hambly i Andersona, jest nudna jak flaki z olejem, bo zabrakło na nią pomysłu. Więcej dowodów? A proszę bardzo! Kto pozostaje w pamięci po lekturze Tales of the Jedi? Ulic, Exar i Nomi Sunrider wraz z jej córką. Silne, doskonale nakreślone postaci. Legacy? Darth Talon? Darth Maladi? Celeste Morne? Knights of the Old Republic? Jarael? Noź czy ja mam zwidy, czy jednak tych postaci trochę jest?
Biorąc pod uwagę powyższe, stwierdzenie, że brak silnych postaci kobiecych w Gwiezdnych wojnach sprawia, że panowie nie doceniają możliwości kobiet, wydaje się po prostu śmieszny. Nie, żeby nie był śmieszny i bez tego – ja Was bardzo przepraszam, ale możemy w tym momencie całemu europejskiemu dziedzictwu kulturowemu zarzucić, że jest seksistowskie! Penelopa czekała i czekała, Helena była przekazywana jak zdobycz jednemu i drugiemu, Dydona nie wyobrażała sobie życia bez Eneasza, kobieta w romansach rycerskich to damsel in distress i questodawca itp. No ja Was proszę… Nie przesadzajmy z tą poprawnością polityczną. To literatura, a życia uczy się przede wszystkim z życia. I to my musimy panom pokazać, ile naprawdę jesteśmy warte, przykłady z literatury i komiksów wszystkiego za nas nie załatwią. Trudniej, prawda? No ale nikt nie mówił, że życie jest łatwe.