Studium w błękicie

Mówią, że u większości istot rozumnych kąpiel potrafi wypłukać kilka szarych myśli z przeciążonego mózgu. Większości, bo na przykład Wookiee wychodzący z kabiny prysznicowej nawet jeśli jakimś cudownym sposobem poprawi sobie humor, to na pewno zepsuje go osobom, które miały nieszczęście go zobaczyć czy, co gorsza, poczuć. Osobiście nie miewam takich filozoficznych myśli. Dla mnie kąpiel to tylko sposób na pozbycie się kilku zabrudzeń i przetłuszczających się włosów. No, chyba że w dniu, kiedy mam wyjątkowo dobry humor i wyjątkowo mało zajęć, w ręce wpadnie mi butelka relaksującego olejku albo jakaś dobra książka (tak — używam staromodnego papieru, tak — czytam podczas kąpieli, nie — nie sądzę, że to dziwne).

Właśnie taki dzień jest dzisiaj. Leżąc w wannie o rozmiarach przewyższających moją celę w mamrze, zagłębiałam się w lekturze tomiku poezji „Pamięć życia” wdychając przy tym aromatyczny zapach kwiatów z Naboo. To przeżerające, na jak wiele mogę sobie teraz pozwolić. Zwłaszcza, że jeszcze tydzień temu siedziałam w barze i piłam tani alkohol. Rozcieńczony!

Życie ułożyło się jak w partycje pazaaka — wystarczy znaleźć złotą kartę, aby od razu zyskać równą dwudziestkę. Moją złotą kartą okazały się dokumenty, które załatwił mi Lord Yggra — niezaprzeczalny dowód przeciwko komisarzowi policji. Facet lubił od czasu do czasu przyjąć łapówkę albo przywłaszczyć sobie cudzą własność. Poza tym był próżny, cyniczny, leniwy oraz — to jest najważniejsze — zrzucił winę na mnie. Zeznawanie przeciwko niemu było wspaniałą rozrywką.

Ubieganie się o odszkodowanie za niesłuszny pobyt w więzieniu było równie przyjemne — zwłaszcza, że urzędnicy zrobili dokładnie to, na czym mi zależało. Stały, choć niewielki przypływ gotówki w połączeniu z odzyskaną pracą ustawił mnie na najbliższe kilka miesięcy. Nowe mieszkanko znajduje się w bezpiecznej dzielnicy oddalonej od zbyt ruchliwych ulic, za to będącej dostatecznie blisko kosmoportu i kilku najmodniejszych sklepów. Budynek jest dźwiękoszczelny i, jak na standardy Coruscant, prawie nowy. Do tego meble z taboońskiego drewna, odbiornik HoloNetu na całą ścianę, pięknie wyposażona kuchnia, barek pełen korribańskiego wina i jeszcze kilka drobiazgów z lampą-lawą na czele — w sumie nic wielkiego, jak na moją obecną sytuację finansową.

Dzień oczywiście nie mógłby być tak wspaniały, gdybym spędziła go w pracy — w perspektywie miałam cały Benduday leniuchowania. Po kąpieli założyłam śnieżnobiały, wzorowany na umbarańskim cieniopłaszczu szlafrok i z talerzem doskonale przyrządzonej glymphijskiej zapiekanki wyciągnęłam się na kanapie. Uruchomiłam odbiornik HoloNetu. Jak na złość, nic ciekawego. Skacząc po kanałach, zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej byłoby spędzić popołudnie na wydawaniu forsy na kolejne przedmioty, które znudzą mi się po tygodniu.

Rozmyślania przerwał mi świst otwieranych drzwi, w których stanęła niebieskoskóra Twi’lekanka. Ubiór, który więcej odsłaniał niż zasłaniał, oraz bardzo, bardzo, bardzo drogi makijaż wskazywały, że podobnie jak ja nie narzeka na brak pieniędzy, ale w odróżnieniu ode mnie, raczej nie musi się martwić, że kiedyś jej ich zabraknie. Poza tym, mnie nadal stać na dobre maniery i zazwyczaj używam dzwonka do drzwi, zanim wejdę do czyjegoś mieszkania. Rzecz jasna, nie omieszkałam jej o tym wspomnieć.

— Ja bardzo cię przepraszam, ale śpieszy mi się. Potrzebujemy twojej pomocy.

Powiedziała to głosem słodkiej idiotki w stanie przerażenia, to jest szybciej niż ja mogłabym wypowiedzieć jej ostatnie słowo. Swoim zwyczajem pomilczałam kilka sekund, aby bliżej się jej przyjrzeć, co było dość trudne z powodu jej ciągłych tików nerwowych. Na oko miała może dwadzieścia lat, była typową przedstawicielką swojej rasy — skąpy strój, tony makijażu i gwałtowne okazywanie emocji. Trudno stwierdzić, która z tych cech była u niej najbardziej widoczna. Najwyraźniej nie należała też do zbyt cierpliwych, bo usiadła obok mnie i obgryzając paznokcie rozglądała się po całym mieszkaniu, co jakiś czas patrząc na moją obojętną gębę. Mogę z nią chwile pogadać — i tak nie mam nic do roboty.

— Byliśmy na coś umówieni?

— Hę? — Chyba wyrwałam ją z transu.

— Rozumiem, że nie. Pozwalałam ci usiąść na mojej kanapie?

— Eee… nie…

— A wiesz, że weszłaś do prywatnego mieszkania policjantki? Gdybym miała zły humor, uznałabym to za włamanie, a pod kanapą, na której siedzimy znajduje się karabin E-11, który bardzo chciałby wypalić dziurę w brzuchu jakiegoś przestępcy.

— Eee… em… ja… ten…

— Dobrze się czujesz? Twój udział w tej rozmowie ogranicza się do monosylab.

— Hę?!

W tym momencie wstałam z kanapy i udałam się do kuchni. Gdy wróciłam z dwoma kubkami kafeiny, robalogłowa nadal patrzała przed siebie oczami, które tęskniły za rozumem. Dałam jej jeden z kubków, który ona drżącymi dłońmi podniosła sobie do ust. Wtedy nastąpił wybuch.

— STANG! Ale mocne!

I oto chodziło. Potrójna ilość zmielonych ziaren kafu z dodatkowym środkiem pobudzającym orzeźwia nawet najbardziej zdenerwowane osoby. Ta mała chyba nie jest przyzwyczajona do takich ilości i mam nadzieje, że nie będę w jej towarzystwie w trakcie najbliżej nocy — bankowo jej nie prześpi.

Wypiłam niewielki łyk z własnego kubka i pozwoliłam małej trochę ponarzekać na napój. Zadałam pierwsze z wielu pytań, jakie miałam.

— Uspokoiłaś się już?

— JESTEM SPOKOJNA! Dlaczego najpierw mnie straszyłaś bronią, a teraz próbujesz mnie otruć tym świństwem?! Chciałam prosić o pomoc!

— Nie uspokoiłaś się. Tam są drzwi.

— Nie! Nie! Nie! Już jestem spokojna. Już mówię.

— Zacznij od nazwiska.

— Argo. Nazywam się Dejanira Argo, ale możesz mówić mi Deja. Na pewno słyszałaś o moim wujaszku, Aganimie Argo. Właśnie w jego sprawie przychodzę. Wujaszek ma problem ze swoją kolekcją i nie wierzy, że policja mu pomoże. Ty musisz pomóc, bo się znasz na takich rzeczach.

— No dobra. Aganim Argo to z tego, co wiem, kolekcjoner dzieł sztuki. Ma jakiś problem i chce, abym pomogła mu go rozwiązać, tak? Powiesz mi, jaki to problem?

— Po drodze! Musimy już iść!

— A mogę chociaż się przebrać?

— Dobrze! Ale się pośpiesz! Musisz pomóc!

Ta mała mnie przeraża, ale może trafi się coś fajnego do roboty. Zabrałam pierwsze lepsze ubrania i udałam się w stronę łazienki, kiedy moje uszy znowu nawiedził ten piskliwy głos.

— Idziesz się przebrać gdzie indziej? Liczyłam na chwilę relaksu.

Jeżeli ona miała na myśli to, o czym pomyślałam, to powinnam jej przyłożyć. Pamiętam, że kiedyś złamałam nos gościowi, który chyba pomylił mnie z prostytutką. Jakoś się przed tym powstrzymałam i bez słowa zamknęłam za sobą drzwi do łazienki.

***

Po chwili obie szłyśmy już jedną z mniej zatłoczonych ulic, w kierunku dzielnicy mieszkalnej — takiej średnio zamożnej. Robakogłowa chyba już zdołała opanować nerwy, ale nie była w stanie wyjaśnić mi, o co jej właściwie chodzi. Za to świetnie radziła sobie z robieniem maślanych oczu, gapiąc się na miejsce, gdzie moje plecy tracą przyzwoitą nazwę. Że Twi’lekowie są towarzyscy, to wiedziałam, ale żeby aż tak?

Próbując to zignorować, analizowałam to, co wiedziałam o Arganimie Argo. Gość jest jednym z bogatszych i bardziej wpływowych osób, którzy nie są związani z polityką. Podobno lubi pomagać i dzielić się swoim doświadczeniem z innymi, a także raz na jakiś czas wesprzeć jakąś organizację charytatywną. Oprócz tego jest kolekcjonerem dzieł sztuki i obiektów o wartości historycznej. Widziałam może ze dwa razy część jego zbiorów i niektóre z nich robią wrażenie, choć osobiście nie do końca wiem, po co komu one. Dajmy na to, skamielina lawowej pchły zawierająca zapiski Mustafarian — cenna rzecz, bo kiedy ostatnio pisano na kamieniach, ale czy ma to jakieś zastosowanie praktyczne? Naprawdę nie kręcą mnie takie rzeczy, trzeba jednak przyznać, że jeśli się czegoś chce, to Argo najpewniej już to ma, a jeśli nie — będzie to miał już w następnym miesiącu. Podejrzane? Być może, ale facet jest czysty jak łza — nie da się go przyłapać nawet na przekroczeniu prędkości.

Budynek, przed którym stanęłyśmy nie wyróżniał się zbytnio na tle całego Coruscant. Ot, kolejny pięćdziesięciopiętrowy wieżowiec, który nawet nie należy do najwyższych na planecie, choć jego szanse w konkursie na najczystszą budowlę oceniłabym na bardzo wysokie. Takie obiekty stoją na Coruscant od ładnych paru latek, ale ten tutaj wydawał się być świeżo wybudowany.

Turbowinda, obowiązkowy element tak wysokich domów, wyglądała jakby była żywcem ściągnięta z apartamentów senackich — szyba wytrzymująca dziesięć standardowych atmosfer dawała widok na całe Coruscant, który można było podziwiać rozsiadając się na bardzo wygodnej kanapie. Piękna panorama chyba miała przygotować mnie na zobaczenie przedpokoju. Przepych! Ściany w kolorze tylko nieznacznie ciemniejszym od skóry towarzyszącej mi małolaty były dopieszczone eleganckimi, choć nierzucającymi się w oczy śnieżnymi wzorami. Podłogę pokrywał biały dywan, tak miękki, że chyba się w nim zapadałam. Wzdłuż ścian ustawiono kanapy i fotele, równie wygodne, co drogie. Natomiast poustawiane w wielu miejscach gabloty z eksponatami, liczne rzeźby i jeszcze liczniejsze obrazy ewidentnie świadczyły, że właściciel tego domu ma słabość do wszelakiej sztuki. Kolekcja zrobiła wrażenie nawet na mnie, a chyba wspominałam o moim stosunku do takich rzeczy. Niesamowite — skoro na ozdobienie ciągnącego się metrami korytarza wydano taką fortunę, boję się pomyśleć, jak będzie wyglądać salon, z którego właśnie wychodził nam na spotkanie Aganim Argo.

Ocenianie ludzi po wyglądzie chyba weszło mi w nawyk — gość był rzecz jasna niebieskoskóry, miał dość atrakcyjną twarz, co niewątpliwie było wynikiem kilku operacji plastycznych. Nie nosił nakrycia głowy, a grube lekku swobodnie zwisały mu na plecy. Ubrany był w dość prostą szatę w kolorze granatowym z szerokim kołnierzem i ozdobami z szafirów. Z pasa zwisało mu wibroostrze — raczej na pokaz, niż do obrony.

— Witaj, Deja! Widzę, że przyprowadziłaś pannę Bilejgir. Bardzo mi miło.

Miał nieco zniekształcony głos. Przyglądając się jego szyi, zauważyłam wylot rurki tracheotomijnej. Argo najwyraźniej miewał problemy z oddychaniem, ale mimo to wydawał się bardzo zadowolony z życia.

— Zakładam, że moja siostrzenica zaznajomiła panią z moim kłopotem? — zapytał szeroko uśmiechnięty po tym, jak pocałował mnie w dłoń.

— Właściwie to była bardziej zajęta gapieniem się na mój tyłek.

Przewracając oczy, Argo spojrzał na swoją siostrzenicę wzrokiem, który mówił coś w stylu: „Znowu to samo?” Nie wiem, czy Twi’lekowie mogą się rumienić, ale ona na pewno czuła się nieco zawstydzona. Bo niby dlaczego natychmiast ulotniła się, potykając na tych swoich szpileczkach?

Argo lekko się uśmiechając, zaprosił mnie do dalszej części swojego domu.

— Proszę jej wybaczyć. Deja miewa problemy z pohamowywaniem swojego popędu seksualnego.

— Jest lesbą?

— Cóż, nie lubię mówić o niej w ten sposób, ale…

— Stop! Nie chcę wiedzieee… wow!

Właśnie weszłam do salonu, gdzie na chwilę wyłączyłam wyższe funkcje życiowe i podziwiałam.

Pokój miał wielkość małego kosmoportu i utrzymywany był w stylu naprawdę staro republikańskim. Po prawdzie, to łatwo można by go pomylić z główną salą muzeum. Biżuterie, płaskorzeźby i inne tego typu duperele idealnie wkomponowano w przedmioty codziennego użytku. Jedna z trzech sekcji umieszczona nieco niżej niż pozostałe niewątpliwie stanowiła miejsce przyjmowania gości. Fotele, bardzo podobne do tych na korytarzu, oraz stolik do kawy ustawiono naprzeciwko sporego kominka — dość rzadko spotykanego elementu wystroju. Pokonując dwa schodki, można było dostać się do części pełniącej funkcję jadalni — zaskakująco przeciętnej, jeśli nie liczyć wartości stołu, na którym walały się dokumenty i rozmaite nośniki danych. Trzecią część stanowiła w pełni zautomatyzowana kuchnia, w której droid-kucharz właśnie przyrządzał jakieś smakowitości. Argo zauważył moje zainteresowanie kuszącym zapachem.

— Właśnie miałem zjeść śniadanie. Może się pani poczęstuje?

— Nie, dziękuję. Mógłby mi pan wyjaśnić, po co w ogóle tu jestem?

— To może chwilę poczekać. Z pewnością doceni pani moją kolekcję.

— Nie, dziękuję! Chciałabym… — nie dał mi skończyć. Koniecznie chciał mi pokazać zawartość jednej ze szklanych gablot.

— Proszę podziwiać. Autentyczny tuskeński kij gaderffii z prawdziwej kości banthy. Wytworzony przez Ludzi Pustyni góra rok temu. Z pewnością należał do wodza zniszczonej niedawno enklawy. Zakupiłem go i sprowadziłem na Coruscant jeszcze w tym miesiącu. Nadal czuć na nim zapach pustyni.

— Wiem, gdzie mieszkają Tuskeni. I nie interesują mnie takie rzeczy.

— Ależ proszę się przyjrzeć. O, albo ten wykonany ręcznie i w skali model pierwszego hipernapędu opartego wyłącznie na technice. Wspaniały owoc koreliańskiej nauki. Wytworzenie modelu zajęło około szesnastu miesięcy, ale liczyłem się z tym, składając na niego zamówienie.

Czekał półtora roku na zminiaturyzowany kawał żelastwa wyciągnięty z bebechów jakiegoś przedimperialnego złomu? To świetnie, ale co mnie to obchodzi?

Starałam się nadać twarzy wyraz odpowiadający mojemu nastawieniu, ale chyba coś mi nie wyszło. Argo nawijał dalej.

— Nie przepada pani za zdobyczami techniki? To może zainteresuje panią jeden z moich żywych okazów. — Wskazał na terrarium zawierające spory konar z wylegującym się na nim jaszczurem. — Isalamir. Rzadki gatunek prosto z Myrkr. Nie wiem, czy pani o tym wie, ale te stworzenia posiadają niezwykłą zdolność odpychania od siebie Mocy. Doskonały system obronny — trudno było go wykryć, a jeszcze trudniej schwytać. Kłusownicy, którzy przynieśli go dwa miesiące temu zażądali podwójnej ceny.

Nawet nie pozwolił mi się przyjrzeć. Od razu zaprowadził mnie do kolejnej gabloty zawierającej coś na kształt płótna z wymalowanymi na niej dziwnymi symbolami.

— Wygląda niepozornie, ale to bardzo cenny eksponat — fragment malarstwa z Saffy pochodzące jeszcze z czasów, gdy Saffowie nie zetknęli się z cywilizacją Thermony. Takie dzieła naprawdę trudno teraz znaleźć. To prawdziwy cud, że trafił do mnie w zeszłym miesiącu. Nadal nie mogę się nim nacieszyć. Proszę spojrzeć też na to — maska Mandalora Ostatecznego. Jej poszukiwania zajęły blisko trzy lata, ale w końcu odnaleziono ją na Onderonie, gdzie swoją bazę miał Mandalor Kontynuator, ostatni właściciel maski.

— A to co takiego? — Nowy plan, zmusić gościa, aby mówił o tym, co sama mu każę.

— To także bardzo ciekawe. Jedna z kopii Konstytucji Galaktycznej. Tak jest, dokumentu podpisanego blisko dwadzieścia pięć tysięcy lat temu, pieczętującego powstanie Republiki Galaktycznej. Proszę spojrzeć na datę — 21 400 BTC. Nie ma pani pojęcia, jak trudno było zdobyć ten kawałek papieru oraz utrzymać go w całości. Dwa lata poszukiwań przyniosły owoc dopiero na początku tego roku.

— Ktoś taki, jak pan nie mógł sobie pozwolić na zakup oryginału? — zapytałam od niechcenia, podchodząc do kolejnego eksponatu

— Z pewnością byłoby mnie na niego stać, ale niestety, nawet jeśli dokument nie zaginął, to pewnie znajduje się w jednym z imperialnych skarbców. Pomimo zmiany ustroju, nadal posiada olbrzymią wartość historyczną. Być może nawet większą od… Co pani najlepszego zrobiła?!

Ojej, chyba całkiem chcący potrąciłam jedną z gablot z czymś, co wyglądało na najmniej warte. Argo, rzucając się, aby zebrać to, co zostało z jego eksponatu, zamknął się na chwilę, dając wytchnienie moim uszom. Błoga cisza nie trwała jednak zbyt długo.

— Całe szczęście. Przyrząd nawigacyjny dla myśliwców TIE z czasów kampanii ruusańskiej dał radę. Takich urządzeń już nie produkują. Kilka dni temu musiałem targować się o niego z jednym krwiopijcą na…

— To naprawdę bardzo ciekawe, ale powie mi pan w końcu, po co tutaj jestem? — zapytałam stanowczo i niezbyt grzecznie, co poskutkowało tym, że Argo nagle przerwał potok swoich słów. Wstając z podłogi, delikatnie odłożył eksponat na miejsce i zlecił posprzątanie potłuczonego szkła przechodzącemu niedaleko droidowi.

— Bardzo przepraszam. Przyznaję, że czasami daję się ponieść, ale nie musiała pani próbować zniszczyć elementu mojej kolekcji, aby zwrócić na siebie uwagę. Wystarczyło powiedzieć.

— Czyżby?

— Nie wracajmy do tego. Pozwoli pani, że przedstawię problem. — Wskazał na kolejną gablotę, całkiem pustą.

Bojąc się, że zaraz zacznie nawijać o składzie chemicznym znajdującego się w gablocie powietrza, zaczęłam oceniać wytrzymałość pobliskiego okna. Może dam radę się przez nie przebić i wpaść do przejeżdżającej taksówki.

— Spokojnie, droga pani. To przyczyna kłopotu. Wczoraj wieczorem w tej właśnie gablocie znajdowała się brosza oraz szal należące niegdyś do clawdickiej łowczyni nagród. Ten przejaw mabarskiej kultury znajdował się w mojej kolekcji od naprawdę bardzo dawna i przyznam, że był bliski mojemu sercu. Proszę sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy dzisiaj zobaczyłem pustą gablotę. Było ono tym gorsze, że to już mój trzeci zaginiony eksponat w tym miesiącu. Oczywiście wcześniej informowałem policję, która pomimo swoich najlepszych starań nie zdołała wyjaśnić tych przestępstw. Podobno nie znaleziono żadnych śladów, a mój całkiem dobrze rozwinięty system zabezpieczeń niczego nie wykazał. Dlatego właśnie uznałem wezwanie pani za dobry pomysł.

Zaczynamy zabawę, nareszcie.

— Czyli ktoś wielokrotnie pana okradał. A co zniknęło wcześniej?

— Były to dwa tradycyjne posążki upamiętniające kanclerza Finisa Valoruma oraz perła smoka Krayt, należąca niegdyś do mojej żony, niech jej ziemia lekką będzie.

— Rozumiem, że to coś bardzo cennego.

— Wyjątkowo cennego! W końcu Valorum był ostatnim kanclerzem Republiki, a perła smoka Krayt to trofeum myśliwskie o nieocenionej wartości.

— Mówił pan, że wcześniej prosił policję o interwencję, ale nie udało im się nic ustalić. Kto prowadził śledztwo?

— Jeżeli dobrze pamiętam był to pan Ottegru Grey, niezbyt przyjemny typ człowieka.

— A żebyś pan wiedział!

— Co ma pani na myśli?

— Nic, panie Argo! Absolutnie nic!

Cudownie. Dwa poprzednie śledztwa prowadził idiota, który zdejmuje odciski palców, nie zakładając rękawiczek. Ten półmózg bardzo lubił niszczyć dowody, więc raczej nie ma co liczyć, że znajdę cokolwiek na temat dwóch poprzednich kradzieży. No cóż, będzie trzeba zadowolić się tym, co zostało.

Najpierw obejrzałam gablotę. Żadnych pęknięć i otworów, więc musiała zostać podniesiona, co wiązało się z ominięciem alarmu. Brak odcisków palców — wyglądało na to, że włamywacz po prostu podszedł i w jakiś sposób podniósł gablotę nie dotykając jej, a następnie wyjął eksponaty. Miałabym kilka pomysłów, jak to wytłumaczyć gdyby nie to, że gość musiałby jeszcze ominąć system zabezpieczeń składający się kontrolerów ciepła w pokoju oraz krzyżujących się promieni podczerwonych przechodzących kilka centymetrów nad podłogą. No i są jeszcze kamery, które nic a nic nie zarejestrowały. Jedyne wyjaśnienie — zabezpieczenia zostały wyłączone zanim doszło do włamania. Z tego, co zauważyłam można je było wyłączyć tylko z niewielkiego pokoju znajdującego się naprzeciwko salonu, więc najpierw koniecznie trzeba było przejechać się turbowindą i przejść korytarzem — oba pomieszczenia mają co najmniej jedną kamerę, których nagrania nie zawierały nic interesującego. Są tylko dwa możliwe rozwiązania, ale żeby je sprawdzić, muszę znowu pogadać z Argo.

***

W czasie, gdy robiłam rozpoznanie terenu (ładnie to brzmi), mój zleceniodawca (to też ładnie brzmi) siedział w jadalni razem ze swoją siostrzenicą, która zdążyła się przebrać w jeszcze bardziej skąpy ubiór. Jedli śniadanie złożone z kotletów z gizki oraz fleekijskich węgorzy — cholernie drogich. Oboje wyraźnie ucieszyli się, kiedy się dosiadłam, choć Deja zdecydowanie za szeroko się uśmiechała, a jej spojrzenie chyba miało wyglądać pociągająco.

— Czy ty coś sugerujesz, Deja? — zapytałam naprawdę lodowatym tonem.

— Nie wiem, o co ci chodzi, Dike.

— Dla ciebie pani Bilejgir! I nie podniecaj się tak, bo chcę pogadać z twoim wujem.

Robalogłowa najwyraźniej próbowała udać wielce urażoną. Nie sposób było nie zauważyć, że jej wuj zagregował na to uśmiechem. Zaraz jednak przybrał obojętny wyraz twarzy.

— Jakieś pytania, pani Bilejgir?

— Jedno. Czy na wysokości pańskiego mieszkania przelatują jakiekolwiek pojazdy?

— No… nie. Większość grawicykli i śmigaczy nie może wznieść się na taką wysokość. Poza tym nie życzę sobie, by spaliny brudziły moje okna, więc wykupiłem przestrzeń powietrzną wokół mojego domu.

— To świetnie! Dziękuję, panie Argo. Bardzo mi pan pomógł. Eee… ej!

W tym momencie musiałam wyglądać wyjątkowo głupio, ale nieczęsto widuję solniczkę przemykającą z drugiego końca stołu prosto do ręki Deji. Z pewnością nie miało to nic wspólnego z magnesami — robalogłowa nie ma metalowych rękawic, a solniczka wygląda na szklaną. Chyba nie powstrzymam ciekawości.

— Co to było?

— Ach, zauważyłaś. To taka sztuczka. Umiem tak przyciągać niektóre przedmioty. Nie mam pojęcia jak to robię, ale to strasznie fajne. Tak też potrafię.

Deja wskazała dwoma palcami na moją głowę i w tym samym momencie poczułam delikatny powiew wiatru we włosach. Zaimponowałaby mi bardziej, gdyby nie naruszyła mojej przestrzeni osobistej.

— Deja! Mogłabyś mi powiedzieć, dlaczego wezwałaś na pomoc akurat średnio znaną policjantkę, która niedawno wyszła z pudła, zamiast profesjonalistę z wieloletnim doświadczeniem?

— Oj, nie bądź taka skromna…

— Nie kończ! Odpowiedz.

— Dobrze, dobrze. Po co te nerwy? Słyszałam, że znasz się na rozwiązywaniu problemów. Wiesz, że miałam znajomego w policji, który bardzo ciebie chwalił? Kiedy wyszłaś z więzienia, chciałam cię poznać, a kradzież własności wujaszka to znakomita okazja. Gdy znajdziesz tego złodzieja, może spotkamy się w jakiejś restauracji?

Głos słodkiej idiotki zniknął. Mówiła teraz spokojnie, melodyjnie, kusząco. Pewnie przeszła szkolenie w jakimiś zamtuzie.

— A jak reagowałaś na zniknięcia eksponatów „wujaszka”?

— Te dwie figurki były ładne, takie w sam raz do postawienia na biurko, a perełka byłaby fajnym naszyjnikiem. Szaliczek też był śliczny. Zniknięcie tego ostatniego zauważyłam jako pierwsza, więc zareagowałam najgwałtowniej. Spanikowałam i natychmiast pobiegłam po ciebie.

— Spanikowałaś? Podobno nie panujesz nad emocjami.

— To nic wielkiego. Ostatnio zrobiłam trochę głupich zakupów i bardzo się martwię o przyszłość. Reaguję nerwowo na byle drobiazg. Może mnie pocieszysz?

Mówiąc ostatnie zdanie przejechała palcami po mojej dłoni. Zniosłam ten gest tylko dlatego, że robalogłowa powiedziała mi pewną bardzo interesującą rzecz. Czas wyjaśnić to i owo — a zwłaszcza owo.

— Brakuje ci gotówki? Problemy na tle nerwowym? A może dałbyś radę ominąć wszystkie zabezpieczenia, zwinąć jakąś figurkę, sprzedać ją i wrócić do domu, udając niewiniątko?

Twi’lekowie jednak mogą się rumienić. Twarz Deji przybrała kolor delikatnego fioletu, podczas gdy jej wuj stał się znacznie bledszy, robiąc przy tym zaskoczoną minę — typowe.

— To jest… to jest…

Już nie słuchałam, więc nie jestem pewna, kto wypowiedział te słowa. Moja kolej, żeby gadać jak najęta.

— A więc po kolei. Aby się dostać do tego pokoju konieczny był przejazd turbowindą, chyba że chciałoby się wpinać na wysokość pięćdziesięciu pięter albo wykorzystać jakąkolwiek maszynę latającą. Jak przed chwilą wyjaśnił pan Argo, nic takiego nie miało miejsca. Włamywacz musiał skorzystać z windy, której kamery nic nie zarejestrowały. A zatem oczywisty wniosek — to nie było włamanie, złodziej był już w mieszkaniu. Ponadto nie wzbudził niczyich podejrzeń, miał dostęp do systemów zabezpieczeń i mógł zhakować kamery. A w przypadku wpadki mógł użyć jednej ze swoich „sztuczek”. Mógł też zabrać i prawdopodobnie sprzedać interesujący przedmiot. Powiem więcej, mógł zrobić to wielokrotnie. Dwa razy wykiwał policję i pewnie wpadł na pomysł, że jeśli wykiwa też kogoś, kogo uważa za detektywistycznego geniusza — przyznaje, schlebia mi to — to właściciel eksponatów da już sobie spokój. Przecież stać go na kupowanie coraz zmyślniejszych cacek. A jeśli nie da się wykiwać detektywa, można spróbować zaciągnąć go do łóżka i przekonać do swoich racji, albo jeszcze lepiej podać truciznę. Wystarczy? Mogę więcej.

Nauczona doświadczeniem, uważnie obserwowałam Deję. Zdemaskowani przestępcy często mają jakiegoś asa w rodzaju blastera ukrytego w rękawie. Deja najwyraźniej nie miała takiego zabezpieczenia, bo schowała twarz w dłoniach i jak ostatnia sierota rozpłakała się.

— To nie ja! To nie ja! To nie ja! Wujek dał mi dostęp do swojego konta! Mam pieniądze! Tamte zakupy po prostu były nieprzemyślane! To nie byłam ja!

— Cicho, Dejo. Będzie dobrze. — Argo próbował pocieszyć swoją siostrzenicę, z marnym skutkiem.

To było… zaskakujące. Miałam wszystko w garści, wszystko ułożyło się w całość, a teraz patrzę jak oskarżona ucieka na kanapę i zaczyna zamieniać się w fontannę. Mogłabym uwierzyć, że kantuje, ale intuicja podpowiadała mi, że o czymś zapomniałam. Musiałam nie sprawdzić jakiegoś szczegółu. Problem jest taki, że właściwie nie mam czego sprawdzać — brak śladów, nagrań, świadków, nic. Sięgnęłam po jeden z walających się po stole cyfronotesów z dostępem do HoloNetu — partyjka sabacca na pozbieranie myśli.

***

Piętnaście minut gry — tyle wytrzymałam. Nie dość, że przegrałam trzydzieści kredytów, robalogłowa nadal ryczy, jej wuj nadal próbuje ją pocieszyć, to jeszcze te debilne reklamy — „Wyprawy na Tatooine! To nie wycieczka, to przygoda! Poznaj zwyczaje Jeźdźców Pustyni! Ujedź ich święte zwierze!” Ta, ujedź banthę, a potem spędź tydzień pod prysznicem. Jak Tuskeni mogą czcić takie śmierdziele?

Natychmiast zamknęłam serwis hazardowy, uważając aby nie wyłączyć uruchomionego wcześniej dokumentu. Kątem oka zauważyłam, że to lista kontaktów. Z czystej ciekawości przyjrzałam się jej bliżej. Najlepszym handlowcem był Toydarianin Zlato — przez ostatni miesiąc sprzedał Argo sporo gratów ze swojego antykwariatu w CoCo Town. Argo utrzymywał też kontakt z dwoma trandoshańskimi myśliwymi, niejakimi Krixem i Smugiem, którzy załatwili dla niego isalamira, a obecnie polują na nexu. Na liście znajdował się nawet mój znajomy, Lord Yggra, który zaopatrywał Argo w rzadkie okazy roślin. Roślin, nie narkotyków — nietypowe. Do tego jakiś koreliański technik, dwóch Huttów i kilkunastu innych handlarzy. Po co ja to przeglądam?!

— He-hej, Dike. W-wiesz, że to nie ja, prawda?

— Skąd, młoda! Właśnie wezwałam kolegów z komisariatu. Weź szczoteczkę do zębów, czyste skarpetki i coś do jedzenia. W więzieniu podają tylko papkę z Gunganina.

Deja ponownie się rozpłakała, a jej wuj tym razem, zamiast się nią zająć, postanowił mi nagadać.

— Pani Bilejgir. Przez grzeczność skłamałem, że uznałem zaproszenie pani za dobry pomysł. Nie wierzyłem, że ktoś taki, jak pani może mi pomóc, ale zdecydowałem się zaufać mojej siostrzenicy, która nalegała, by poprosić panią o pomoc. Oskarżanie jej to absurd! Jeśli nie ma pani żadnej teorii co do przebiegu kradzieży, to jeden z moich droidów odprowadzi panią do drzwi. I proszę nie ruszać moich danych!

W dość brutalny sposób wyrwał mi z ręki cyfronotes. Nie spodziewałam się po nim takiej reakcji.

— Spokojnie, koleś! To tylko debilna lista twoich kontaktów, którzy…

I wtedy w moim mózgu jakaś zębatka wskoczyła na swoje miejsce, uruchamiając skomplikowany proces kojarzenia faktów, owocujący nagłym olśnieniem. Tym razem już miałam pewność.

— Przepraszam pana, muszę iść. Proszę mnie odwiedzić za jakieś dwie godziny, a wszystko pan zrozumie. To mi się przyda!

Zabrałam Argo cyfronotes, który dopiero co mi odebrał i w podskokach opuściłam jego apartament, pozostawiając jego i Deję z klasycznym „Co do poodoo?!” na twarzach.

***

Po jakimś czasie znowu leżałam na swojej kanapie, odliczając czas do przyjścia Argo. Oby się nie spóźnij, szkoda by było, aby ozdoby należące do clawdickiej łowczyni nagród oraz perła smoka Krayt leżące na moim stole pozostały w rękach takiej ignorantki sztuki, jak ja. Kiedy zegar wybił pełną godzinę, rozległ się dzwonek do drzwi, a po chwili w drzwiach stanęło dwóch Twi’leków. Punktualni, nie ma co.

— Witam w moich skromnych progach! Mam dobre wieści.

— Czy to… ? — Argo dosłownie zbierał szczękę z podłogi, patrząc na eksponaty leżące na stole.

— Tak jest. Niestety, posążki kanclerza już zostały sprzedane, ale myślę, że nie będzie problemu z ich namierzeniem.

— Kto to był? Powiedz, powiedz! — Deja jak zwykle nie mogła opanować emocji.

— Nie wiesz?! Twój zaufany wspólnik. Nie wypieraj się! Wsypał cię.

— Ale… ja… — łzy już napływały jej do oczu.

— Panno Bilejgir! Zdaje się, że już mówiłem, że jestem przekonany o niewinności mojej siostrzenicy!

— Dobra, dobra. Na początek mała rada — niech pan uczy się więcej o kupowanych przez siebie eksponatach. Fakt, że nie wiedział pan, że Tuskeni nie zabijają banth, aby wykonać swoją broń oraz, że w czasach kampanii ruusańskiej nie istniały myśliwce TIE wykorzystał jeden z kupców, od których kupował pan eksponaty. Ów handlarz, niektórzy nazywają go Zlato, wykorzystując typową dla Toydarian znajomość techniki skonstruował interesujące urządzenia zakłócające, które w sprytny sposób umieścił w fałszywych dziełach, a które pan kupował i umieszczał w pobliżu kamer. Kiedy urządzenia znalazły się już na swoich miejscach, Zlato uruchamiał je zdalnie i bez problemu wchodził do pańskiego mieszkania niezauważony przez żadną z kamer. Promienie podczerwone omijał, przelatując nad nimi, a czujniki termiczne nie wykryły go z powodu budowy jego ciała opartej na gazie. Zlato następnie wykorzystywał prosty mechanizm, aby podnieść upatrzoną przez siebie gablotę i wyjąć spod niej jakieś cacko. Potem wychodził, a będąc już poza budynkiem ponownie włączał kamery. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał.

— Ależ, pani Bilejgir, to jest… to… No, po prostu brak mi słów, to jest…

— Genialne! Genialne! Genialne! Uwielbiam cię! Chcę być taka jak ty! Ucz mnie!

Deja rzuciła mi się na szyję i próbowała pocałować. Chwała Mocy, że nie zapomniałam jak walczyć wręcz i zdołałam ją od siebie odepchnąć.

— Tak też chcę umieć!

— Panie Argo, może mi pan nie płacić, jeśli tylko weźmie pan swoją własność i siostrzenicę. W przeciwnym wypadku jutro postawi mi się zarzut morderstwa z zimną krwią.

— Tak, Dike! Jak sobie życzysz! Już znikam!

Deja wybiegła z mieszkania, śmiejąc się głupkowato i wykrzykując, jaka to jestem wspaniała. Oraz (o, zgrozo), że jeszcze się ze mną spotka.

— Niech pan ją trzyma z daleka ode mnie.

— Panno Bilejgir… — powiedział Argo zabierając ze stołu odzyskane eksponaty i udając się w stronę wyjścia. — Proszę zaufać komuś, kto zna ją od lat. Będzie pani potrzebowała olbrzymiej miotły, aby wykurzyć ją ze swojego życia. Tak, czy owak, nagroda pojawi się na pani koncie za kilka minut. Dziękuję za poświęcony czas i życzę miłego popołudnia.

— Dzięki… chyba.

Gdybym miewała filozoficzne myśli, powiedziałabym, że to może być pierwszy dzień końca mojego życia. Słowo honoru, jeśli jeszcze kiedyś spotkam Dejanirę Argo, będą z tego co najmniej dwa trupy — jej i świadka, który by mnie przyuważył. A wcale nie śpieszono mi z powrotem do paki.