Darth Vader. Pogromca cieni

Czarny hełm. Złowróżbna maska. Powiewająca peleryna. Mechaniczny oddech. Lśniąca zbroja. Nieprzenikalny kombinezon. I dwa czerwono-pomarańczowe wizjery, zza których spoziera niewidzialny i przez to najstraszliwszy wzrok galaktyki.

Oto, jak cię widzą. Oto, kim dla nich jesteś.

Mroczny Lord Sithów, prawa ręka ich Imperatora, najwyższy dowódca Sił Zbrojnych Imperium Galaktycznego.

Lecz to tylko część prawdy o tobie. Resztę skrywasz tam, gdzie nie sięga spojrzenie zlęknionych oczu tych nędznych kreatur, które nigdy cię nie zrozumieją, tam, gdzie pozornie istnieje tylko czarna pustka, tam, gdzie tkwi serce z lodu.

Zrób to, co musi być zrobione. Nie wahaj się. Nie okazuj litości.

Pamiętasz noc, gdy usłyszałeś te słowa? Ależ oczywiście, że tak. Ta noc przecież jeszcze się nie skończyła, prawda? Dla ciebie nigdy nie nastąpił świt. Jeszcze nie skończyłeś tego, co rozpocząłeś. Ale kiedyś skończysz.

A wtedy On, ten, którego cień bez ustanku za tobą podąża, na zawsze zniknie. Na zawsze zamilknie.

Tym razem nie otacza cię stalowe cielsko gigantycznego trójkątnego okrętu, lecz cienkie białe poszycie statku, który reprezentuje sobą złudny, wyślizgujący się z palców pokój i wszędzie tam, gdzie się pojawia jest zwiastunem nadchodzącej burzy.

Tam, dokąd lecisz, nie potrzebna ci demonstracja potęgi militarnej, nie chcesz zasiać kolejnego ziarna strachu choć to nie byłoby wcale zawadą w twej misji. Tym razem chodzi ci o coś zupełnie odmiennego.

Twoje mechaniczne palce okryte czarnym materiałem rękawic sterują toporną maszyną, jakby ta była najszybszym z gwiezdnych myśliwców. Jakby była kolejnym dodatkiem do twojego ciała.

Lądujesz pośrodku błękitnej, egzotycznej głuszy, ale nie zamierzasz tu pozostać. Nęci cię i pociąga skupisko energii życia położone nieopodal, w setkach skomplikowanych szklanych struktur; niezwykłych domostwach równie niezwykłej rasy. Moc pulsuje tu z wielką siłą, naturalną potęgą jasności. Ohydnej, irytującej jasności, która jest niczym migająca żarówka kłująca kąciki oczu.

Chcesz ją unicestwić, zgnieść, zmiażdżyć.

Szklane mury drżą i pękają. Skrzek rozpaczy ginie w rumorze rozpadającej się budowli. Tafle szkła, dotąd idealne, czyste i gładkie, rozpryskują się na drobne kawałki, zarysowane, zbrukane krwią. Moc wrzeszczy, a ty czerpiesz z jej gniewu coraz więcej siły. Zaciskasz pięść i kolejna krucha konstrukcja lega w gruzach, kolejna rozsypuje się, kolejna zgniata pod sobą drobniutkie źródła jasności.

Echo agonii dociera we właściwe miejsce. Wyczuwasz rozpacz i krótki błysk czarnej zemsty, który zostaje wypchnięty przez zwykły, prosty gniew i namiętną determinację.

Jakie to żałosne, prawda?

Szkło pęka, jasność traci blask, a Moc… Moc należy już tylko do ciebie.

Wydawało by się, że ten cały pokaz destrukcji jest bezcelowy. Bo i po co niszczyć, zabijać i siać zamęt? Po co korzystać z tej całej potęgi, którą masz, by jedynie przetrącić karki paru indywiduom, rozbić ze trzy, cztery ściany?

Twoje działania nie są jednak pozbawione celu, czyż nie tak? Sam to wiesz.

Zrób to, co musi być zrobione.

To wszystko musi być zniszczone, zabite i usunięte, bo jak inaczej przywołać to, czego tak bardzo pragniesz? Jak inaczej ściągnąć do siebie to, co zazwyczaj unika mroku i wiecznie się skrywa?

Właśnie tak.

W końcu staje przed tobą, dłoń zaciśnięta na srebrzystym cylindrze, z którego dobywa się błękitny płomień, oczy wlepione w twoje wizjery. I ten strach pożerający go od środka.

Zaiste żałosne.

Rubinowa klinga staje się przedłużeniem twojej ręki i uderza.

Nie wahaj się.

Tym razem nie interesują cię retoryczne sztuczki, chęć przeciągnięcia na stronę mroku i te inne bzdury, które i tak rzadko kiedy się sprawdzają.

Nie, teraz interesuje cię coś całkiem innego.

I dlatego twoja ręka nie drży, a w zamach wkładasz pełnię sił swoich cybernetycznych ramion. Ciosy są szybkie, bezlitosne i druzgocące.

Chcesz zniszczyć tą wylewającą się z niego naiwność, tą udawaną skromność, tą tłumioną furię, to zmarnowane życie. Chcesz zabić to ciało, które cię zawiodło w najważniejszym momencie, gdy musiałeś dowieść swojej prawdziwej wartości.

Chcesz raz na zawsze unicestwić Anakina Skywalkera.

Powalasz go na kolana, zmuszasz do rozpaczliwej obrony i nawet na moment nie pozwalasz mu na wytchnienie.

Nie okazuj litości.

To Anakin Skywalker sprawił, że wtedy przegrałeś. Musisz go unicestwić, zmazać tamtą porażkę, hańbę i poniżenie, gdy każdy atom twojego jego ciała rozrywał paraliżujący, spazmatyczny ból i ześlizgiwałeś się w czeluść piekła, będąc więźniem litości największego wroga.

Musisz go unicestwić, by taka porażka…

Zadajesz potężny cios z góry. Błękitne ostrze staje ci na drodze.

…już nigdy…

I kolejny cios. Błękitne ostrze odskakuje na bok.

…się…

I kolejny cios. Błękitne ostrze znika.

…nie powtórzyła.

Spozierasz na rozcięte ciało u twoich stóp, lecz tam już nie ma Anakina Skywalkera. Nigdy go tam nie było. W twoją maskę martwo wpatrują się szmaragdowe oczy młodej dziewczyny, której piękna twarz zastygła w wyrazie przerażenia.

Nie przyleciałeś tu, żeby zabić Anakina Skywalkera. To oczywiste. W końcu on już od lat nie żyje. Niemniej jego cząstki, te skrywające się w sercach jego dawnych przyjaciół i kompanów, wciąż istnieją.

Trzeba je unicestwić.

Nie spoczniesz, dopóki tego nie uczynisz.

I dlatego właśnie dla ciebie nieustannie trwa noc, czarna, bezkresna i burzowa.

Twoja peleryna łopocze na wietrze, oddech sieje grozę, a spojrzenie zmienia w kamień.

Lecz ten, którego cień bez ustanku za tobą podąża, nie znika.

Okładka by: Daria „Nero” Kettner