The Clone Wars 5×10-13: Misja droidów

O tym, że twórcom The Clone Wars, a w szczególności jej głównemu architektowi Daviemu Filoniemu brakuje porządnych i oryginalnych pomysłów wiemy już od dawien dawna. Tym razem znów posłużono się wytartymi schematami, do opowiedzenia historii, którą już wielokrotnie przerabialiśmy.

Ostatnia tetralogia (odcinki 5×10-5×13) doskonale ilustruje, jak powiela się tego typu błędy. Oto mamy do czynienia z niewielkim oddziałem droidów astromechanicznych i małego rozmiarem, lecz wielkiego sercem i umysłem pułkownika o wdzięcznym francusko brzmiącym imieniu oraz nazwisku: Meebur Gascon. To oni, nie zaś jak moglibyśmy się spodziewać rycerze Jedi wraz z oddziałem klonów, stają do walki o utrzymanie dominującej pozycji Wielkiej Armii Republiki w Wojnach Klonów. Ich zadaniem jest przedarcie się na tyły wroga i wykradnięcie tajemniczego modułu dekodującego, dzięki którym możliwe będzie przechwycenie komunikatów wroga.

Z początku wszystko trzyma się kupy. Mamy bowiem grupę uderzeniową, która próbuje dostać się niepostrzeżenie na separatystyczny niszczyciel/lotniskowiec typu Providence. Najbardziej zaskakujące jest to, że droidy bojowe w wielu przypadkach zachowują się wręcz idiotycznie i widząc nieprzyjaciela przemykającego sobie radośnie po pokładzie ich statku nie robią nic, by ich powstrzymać. Jeśli zaś chodzi o głównodowodzącego, to daje się on załatwić w oka mgnieniu przez kilka astromechów. Nie wspomnę rzecz jasna o słabym zabezpieczeniu samego statku. Ciekaw jestem, jaki genialny strateg pozwolił na tak karygodne zaniedbania.

Dalsze losy naszych bohaterów rozgrywają się już na tajemniczej planecie zwanej Pustka, na której zmuszeni byli lądować awaryjnie. W trakcie morderczej wędrówki przez pustkowia, większa część załogi zachowuje trzeźwość umysłu, szukając miejsca w którym mogliby uzyskać pomoc i jedzenie dla pułkownika. Wtedy to poznają tajemniczego mężczyznę, klona komandosa cierpiącego na amnezję wywołaną wypadkiem, w którym z całego oddziału tylko on przeżył.

Tym razem świetnym wyborem twórców jest lokacja, do złudzenia przypominająca Tatooine, lecz można odnieść wrażenie iż wiele wątków w tym odcinku potraktowano po macoszemu. Nie rozwinięto dostatecznie przeszłości klona, zabrakło retrospekcji (która byłaby czymś nowym w The Clone Wars) z bitwy uznawanej za jedną z największych porażek Republiki oraz wielu innych smaczków.

Zwieńczeniem wędrówki staje się z pozoru opuszczony okręt Republiki, który przybiera formę „galaktycznego konia trojańskiego” wypełnionego droidami bojowymi i ogromną ilością materiałów wybuchowych. Zmierza on w kierunku stacji, na której ma się odbyć nadzwyczajne zebranie najwyższych dowódców armii Republiki. Tutaj również wykazano się dużą dozą humoru, pozwalając na umieszczenie licznie przybyłych generałów na małej stacyjce, owszem, chronionej przez kilka niszczycieli, jednak w żaden sposób nie weryfikującej potencjalnych gości.

Reasumując, kolejny raz posłużono się motywem nadzwyczajnego niebezpieczeństwa zagrażającemu zwycięstwu Republiki oraz heroiźmie jej żołnierzy. Na domiar złego jednak potraktowano to bardzo nieudolnie, a wręcz śmiesznie. Przy tworzeniu odcinków czerpano z wielu inspiracji m.in.: filmu Parszywa dwunastka, koncepcji graficznych Jeana Girauda czy losów Sev’a z Republic Commando, jednak wydaje się, iż w dalszej perspektywie to nie uratowało „honoru” odcinków. Miejmy nadzieję, że z czasem ten sezon będzie obfitował w lepsze odcinki.