Czas przestać nienawidzić Lucasa

W ostatnich kilkunastu latach, począwszy od 1997 roku, z apogeum przypadającym na lata 1999-2002, George Lucas nie miał lekko. Powszechna niechęć do twórcy uniwersum Star Wars wśród fanów tegoż uniwersum nierzadko przybiera postać wręcz chorobliwej nienawiści i jednocześnie, szczególnie w Polsce, trudno znaleźć kogoś, kto wstawiłby się za Flanelowca. Wyraźnie widać pewną marginalizację pozytywnego patrzenia na Makera, marginalizację poprzez ciągłe powtarzanie i uznawanie za dogmat, że Lucasa obchodzą jedynie pieniądze, prequele to poodoo, zmiany w Klasycznej Trylogii są gwałtem na czyimś dzieciństwie, et cetera, et cetera wszyscy to słyszeliście, prawda? Wydawało się, że odejście George’a od Star Wars ucieszy wszystkich malkontentów. A gdzie tam! Lucas zebrał gromy za to, komu sprzedał odległą galaktykę. Swoją ostatnią decyzją w sprawie Star Wars w oczach wielu stał się ostatecznym zdrajcą wszystkich swoich idei z lat 70-tych. Tym większym, im więcej gwiezdnowojennych projektów, jak Detours czy Star Wars 1313, zostaje odstawionych na półkę przez nowe kierownictwo Lucasfilmu. Ale czy Lucas naprawdę zasłużył na to, jak się go dziś powszechnie traktuje? Oczywiście, że nie, co niniejszym artykułem nie tyle chciałbym udowodnić, co po prostu przypomnieć, bo wiele z rzeczy, które napiszę, niewątpliwie jest Wam już znana. Ciężko bowiem nie zauważyć, jak wiele Makerowi zawdzięczamy.

George Lucas zmienił amerykańskie kino w sposób rewolucyjny, zarówno w skali wielkiej i małej, czego media i fani zdają się często nie dostrzegać. W skali marko doprowadził do eksplozji tzw. blockbusterów; wraz ze Szczękami, hitem jego przyjaciela, Stevena Spielberga, z 1975 roku, zmienił tok myślenia hollywoodzkich producentów filmowych w stosunku do kina akcji i zainspirował całe pokolenie scenarzystów i reżyserów, m.in. Jamesa Camerona, Petera Jacksona i Ridleya Scotta. Pokazał im, że można kręcić epickie filmy, które są szybkie, oszałamiające technicznie (przede wszystkim wizualnie i dźwiękowo), przy okazji przemycając do opowieści głębszą treść i zbierając uznanie krytyków. Bez Star Wars i wizjonerstwa Lucasa, nigdy nie doczekalibyśmy się dziesiątek późniejszych klasyków, od Obcego, Supermana, Terminatora po hity końca stulecia, włącznie z Matrixem i Władcą Pierścieni. Zwyczajnie nie powstałyby. Abstrahując od zapewnienia inspiracji, pokazania, że można i zdefiniowania gatunku, nie powstałyby choćby dlatego, że nie istniałaby dla nich wspaniała baza techniczna, którą ludzie Flanelowca praktycznie z niczego rozkręcili na potrzeby Star Wars już nie wspominając o firmach-gigantach, Industrial Light and Magic oraz Skywalker Sound.

Tak się bowiem składa, że niemal od początku swojej kariery, twórca uniwersum Luke’a, Hana i Leii stawiał na najwyższą jakość techniczną swoich produkcji i innowacyjność. Stąd bierze się jego zamiłowanie (złośliwi powiedzieliby: obsesja) do ciągłego poprawiania Klasycznej Trylogii. Gdyby jednak nie to podejście, obowiązujące dziś standardy jakości obrazu i dźwięku mogłoby być dużo niższe. Lucas zrewolucjonizował kinowe podejście do dźwięku (wprowadzenie systemu dolby surround do kin to w głównej mierze jego zasługa), zainicjował tworzenie nieziemskich efektów specjalnych, wreszcie stał w awangardzie technologicznego postępu co ciekawe, nie tylko w latach 80-tych! Pierwszy użył kamer cyfrowych do nakręcenia pełnometrażowego filmu (Atak klonów), pierwszy doprowadził do premiery wysokobudżetowego filmu w tym samym czasie na całym świecie (ponownie Atak klonów), pierwszy opublikował w internecie, a następnie wydał na DVD materiały bonusowe tłumaczące powstawanie filmu (Mroczne widmo) i pierwszy zrezygnował z napisów początkowych z informacjami o obsadzie, reżyserze i tym podobnych, na rzecz natychmiastowego wrzucenia widza w wir akcji. Nagłe pojawienie się wielkiego, złotego napisu STAR WARS i uderzenie dźwięku fanfarów Johna Williamsa było rewolucją samą w sobie, swoistym symbolem nadejścia nowych czasów w wysokobudżetowej kinematografii.

Nie wolno w tym miejscu zapomnieć o drobnej, ale rzadko wspominanej nowince w sposobie montażu, którą George Lucas wespół ze swoją ówczesną żoną, Marcią Lucas, zastosował w Nowej nadziei. Była ona banalnie prosta, ale fundamentalnie zmieniła proces tworzenia filmów akcji. Polegała na znacznym zwiększeniu tempa przejść pomiędzy ujęciami w trakcie jednej sceny pojedynku, pościgu czy bitwy. Poszczególne ujęcia trwały po pół sekundy, a każde z nich prezentowane było z innej kamery lub innego kąta, co sprawiło, że obraz gnał na załamanie karku. Dotychczas nikt nie stosował tej metody montażu, z obawy, że widzowie pogubią się w tym wszystkim. Maker pokazał, że wcale tak nie musi być.

Podobnie, jak pokazał światu, jak należy zarządzać filmowym uniwersum. George Lucas w pewnym momencie zrezygnował z części gaży reżyserskiej w zamian za pełne prawa do zysków ze sprzedaży zabawek i gadżetów gwiezdnowojennych, co było bez precedensu w historii ruchomego obrazu ale nie w tym tak naprawdę rzecz. Flanelowiec w taki sposób poprowadził marketingowo Star Wars, że otoczka okołofilmowa, te właśnie zabawki, figurki i inne, zaczęła być kupowana i zaczęła zarabiać więcej, niż sam film. Nikt wcześniej czegoś takiego nie dokonał, nikt wcześniej nie spodziewał się nawet, że są z tego tak gigantyczne zyski. Co więcej, okazało się, że dzięki temu filmowe uniwersum przedłuża swoją żywotność poza okres, w którym tworzą się kolejne filmy ponownie rzecz zupełnie nowa w świecie kina.

Lista zmian, do jakich celowo lub być może tylko przypadkiem doprowadził George Lucas w kinie, jest wyjątkowo długa. Niewielu jednak wie, że podobną rewolucję chciał przeprowadzić również w telewizji. Jedyny serial aktorski, który wymyślił, trochę zapomniane Kroniki Młodego Indiany Jonesa (1992-1993), powstał na oszałamiającą skalę. Łączył gigantyczny budżet ze zgrabną fabularnie historią, która ukazywała przeróżne znane wydarzenia z okolic pierwszej wojny światowej i prezentowała słynne postacie z tego okresu historycznego. Kroniki stanowiły klasę samą w sobie i jakość produkcji, którą trudno było wówczas przyćmić. Do dziś, serial ten poraża iście filmowym ukazaniem bitew pierwszej wojny światowej i niesamowitą dbałością o detale historyczne. Niestety, to jeszcze nie był czas, gdy stacje telewizyjne były skłonne wydawać dziesiątki milionów dolarów na pojedyncze odcinki i wielki eksperyment Lucasa na małym ekranie nie wypalił. Tym niemniej, jako pierwszy zrobił to, co później z takim sukcesem udało się twórcom Kompani Braci, Pacyfiku, Rzymu, czy święcącej ostatnio triumfy Gry o Tron: stworzył serial godny sali kinowej. Szkoda tyle, że tym razem nie osiągnął sukcesu.

Fani Star Wars (i zwykli widzowie także) mają brzydką tendencję do oceniania George’a Lucasa wyłącznie przez pryzmat tego, co zrobił źle przedkładając to nad wszystko, co zrobił dobrze nie wspominając już o krytyce wszystkiego, do czego się dotknie. Dotyczy to nawet takich z pozoru szczytnych inicjatyw, jak filantropia. Paranoja! Taki los dotknął czwartą odsłonę Indiany Jonesa i film Red Tails, oba rozjechane walcem przez dziesiątki krytyków głównie dlatego, że Lucas brał udział w ich tworzeniu (choć w tym drugim przypadku ograniczył się wyłącznie do wyłożenia pieniędzy na produkcję i promocję; nie był ani scenarzystą, ani tym bardziej reżyserem). Co gorsza, ciągłe powtarzanie, jaka to Nowa Trylogia i Królestwo kryształowej czaszki są złe, prowadzą do tego, że mało kto wyrywa się ze środowiska z własnym, odmiennym zdaniem, które jak na ironię wcale nie jest wyjątkiem. Chciałbym przypomnieć wszystkim malkontentom, że zarówno Zemsta Sithów, jak i Indiana Jones 4 zostały wysoko wycenione przez krytykę w czasie, gdy się ukazały. Zerknijcie sobie na portal Rotten Tomatoes, najbardziej wpływową amerykańską stronę zbierającą anglojęzyczne (i nie tylko) recenzje. Oceny odpowiednio 80% i 78%. Zdziwieni? Ja ani trochę.

Jak to się stało, że z igieł zrobiliśmy widły? W stu procentach rozumiem krytykę Nowej Trylogii, ale nie nieustającą nienawiść do tych filmów. Na litość Mocy, od premiery ostatniej części, przez wielu uznawanej za równie dobrą, co klasyki (patrz wyżej), minęło już osiem długich lat! Emocje już dawno powinny opaść, powinniśmy ewentualne niepowodzenia związane z Epizodami I-III zestawiać ze wszystkimi osiągnięciami George’a Lucasa. Ktoś powie: w porządku, ale Flanelowiec bez przerwy wtrącał się do The Clone Wars (co skutkowało kanonicznymi zgrzytami) i ciągle poprawiał Klasyczną Trylogię. Nie sądzicie jednak, że jest to porównywanie TIE Fightera do niszczyciela gwiezdnego? Najdrobniejsza przewina jest ważniejsza, niż lata wprowadzania rewolucyjnych zmian i, o czym nie wspomniałem, bo wydaje mi się to oczywiste, dania światu Gwiezdnych wojen? Bez żartów! Apeluję do wszystkich fanów: przyjrzyjmy się dziedzictwu George’a Lucasa jako całości, a nie tylko wybranym, najgorszym momentom i może wreszcie, zamiast jechać po nim, jak po łysej kobyle, wreszcie oddamy mu należny szacunek. Bo jak mało kto nań zasługuje.