33 lata po zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci
**********
— Ba… Bast… Bastion.
Bohater Wojen Klonów i Ofensywy na Ciutric, zdobywca sektora Jensel w epoce imperializacji, twórca doktryny inwazji błyskawicznej i wybitny teoretyk wojny gwiezdnej, admirał Iago Teret, wybałuszył oczy i wyzionął ducha. Ktoś zaczął szlochać, ktoś inny cicho jęknął, a jeszcze ktoś inny wymamrotał pod nosem jakąś krótką modlitwę. Córka admirała podeszła cicho do łóżka i delikatnie opuściła opuszkami palców powieki swojego ojca. Zwieszone głowy i ciężkie westchnienia towarzyszyły posępnej atmosferze śmierci, dopóki jedna z osób nie zaczęła szeptać. Wkrótce wszyscy zebrani półgłosem wymieniali się uwagami, a w każdej z nich padało jedno słowo: Bastion.
Milo Dejan, jedyna osoba spoza rozległego rodu Teretów, która znajdowała się w pomieszczeniu, z trudem powstrzymał uśmieszek cisnący się na usta. Ze wszystkich słów, które jego drogi przyjaciel mógł wypowiedzieć w tym momencie, musiał wypowiedzieć akurat to. Stary dowcipniś, nie mógł przepuścić okazji, by nawet na łożu śmierci uciąć sobie kawał.
Ach, Bastion! Jakież to legendy nie krążyły o nim! Połowa galaktyki słyszała tę nazwę, ale tylko niewielki jej ułamek zdawał sobie sprawę, że poza planetą zwaną Bastionem, stolicą Resztek Imperium, jest jeszcze inna rzecz nosząca to miano. Wielka tajemnica, sekret wydzierany z rąk do rąk przez dekady, zagadka godna starożytnych.
I teraz już tylko on jeden, Milo Dejan, błękitnoskóry Twi’lek, emerytowany holoreporter, znał całą prawdę.
Zakrył usta dłonią; jednak nie potrafił utrzymać powagi i cichutko parsknął śmiechem.
19 lat po zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci
Dzień podpisania Traktatu Pellaeon-Gavrisom
**********
— Zabawnie się słyszy tę nazwę odmienianą przez wszystkie przypadki. Kiedyś też tak było, ale z trochę innego powodu.
Milo przekrzywił głowę i pozwoli, by lekku zjechało mu z barku. Terr, kolega z redakcji „Milestone HoloNews”, który się odezwał, miał czerwoną twarz. Wszystko byłoby z tym w porządku, gdyby urodził się, dajmy na to, Devaronianinem, a nie człowiekiem. Terr świętował zakończenie Galaktycznej Wojny Domowej najhuczniej i stąd dziwnie zabrzmiały jego zaskakująco trzeźwe i sensowne słowa.
— O czym ty mówisz? Jaką nazwę?
— Bastion, oczywiście — burknął Terr, sięgając po jedną z butelek na stole. — Stolica Resztek Imperium, dawniej Sartinaynian, w sektorze Braxant, o populacji…
— Dobra, dobra, łapię, Bastion. Nadal nie wyjaśniłeś, o co chodzi.
— To proste — dołączył się do rozmowy Bilgo Nedoa, trzeci z kompanii czterech holoreporterów umilających sobie ciężki dzień relacjonowania ceremonii podpisania traktatu drinkami w coruscańskiej kantynie. — Chodzi mu o tajemnicę Bastionu.
— Pierwsze słyszę.
Bilgo wymienił spojrzenia z Terrem.
— Poważnie? Z twoim stażem w biznesie, Milo…
— …chcesz powiedzieć: jak na emeryta.
— Z twoim stażem — powtórzył Bilgo bez śladu ironii w głosie — powinieneś tę historię znać. Przed Wojnami Klonów pół galaktyki emocjonowało się Bastionem. Czy aby to nie wtedy zaczynałeś swoją karierę?
— Mogłeś jednak powiedzieć „jak na emeryta” — zauważył Milo. Pozostała trójka roześmiała się.
— Tak, tak, panie obrażalski. Widać, że za mało jeszcze dziś wypiłeś. Wracając do historii. Stała się bardzo znana, jak na poszukiwania Bastionu wyruszył Aren Ederlesi, wielka hologwiazda tamtych czasów. Uparł się, że znajdzie ustrojstwo i zrobił z tego bijący rekordy popularności holoprogram „Poszukiwacze zaginionego Bastionu”.
— Chwila, chwila — zreflektował się Twi’lek. Zgodnie z sugestią kolegi, nalał sobie do kieliszka koreliańskiej brandy ze zdobiącej środek stołu butelki. — Pomijając stolicę sektora Braxant, dawniej Sartinaynian i tak dalej, czym do siedmiu Huttów jest Bastion?
— Ha! — odezwał się po raz pierwszy czwarty z holoreporterów, Bothanin Ilog Re’Fed. — Właśnie w tym rzecz, że nikt nie wie.
— Nie wiadomo nawet, skąd się wzięła ta nazwa, Bastion — dodał Bilgo. — Ale Ederlesi wpadł na pomysł, że Bastion to nie żaden starożytny skarb, tylko zwykły, najzwyklejszy droid astromechaniczny. BA-5T1. Brzmi podobnie, nie? No, może nie był taki najzwyklejszy. W swoich mechanicznych bebechach miał ponoć trzymać gros sekretnych szlaków nadprzestrzennych. Zabawna historia.
— Udało mu się?
— A gdzie tam! — zaśmiał się Terr. — Ale program, całe cztery sezony, był z tego całkiem niezły. Nawet jak na starożytny HoloNet, dziadku Milo.
Twi’lek posłał mu mordercze spojrzenie.
— Ederlesi zwiedził połowę Zewnętrznych Rubieży i zapuścił się nawet w Dziką Przestrzeń, żeby znaleźć tego droida — dopowiedział Bothanin, skubiąc długimi palcami płowe pasemka futra na brodzie. — Koniec końców oglądalność spadła, i nie ma co się dziwić, bo ileż można przeciągać uganianie się za głupim astromechem?
— Tym bardziej, że nie było wiadomo, czy BA-5T1 to rzeczywiście Bastion.
— Jeśli BA-5T1 nim nie był, to co innego?
— Poza stolicą Resztek Imperium, dawniej Sartinaynian i tak dalej? — Bilgo wzruszył ramionami. — To właśnie jest zagadką. Nierozwiązaną od blisko półwiecza.
W czasie, gdy pozostali holoreporterzy przeszli do innych tematów i śmiali się z drętwych żartów o Imperialcach, Twi’lek w głębokim zamyśleniu zaczął gładzić swoje prawe lekku. Włączyły mu się wszystkie trybiki w lekko nadwyrężonym alkoholem umyśle. Nierozwiązana tajemnica, istoty z całej galaktyki poszukujące jednego obiektu, nazwa związana z Imperium. Czyżby był to temat, który wyciągnie go z kleszczy nieuchronnie nadciągającej emerytury?
Docinki kolegów nie uderzały w jakąś jego czułą strunę, tym niemniej nie dało się ukryć faktu, że Milo miał już ponad sześćdziesiąt lat, w tym zawodzie kondycja była zaś niezbędna. Bastion mógł się okazać tym, czego w ostatnich latach szukał: tematem na świetny artykuł, być może dzieło jego życia. A ponieważ Galaktyczna Wojna Domowa nareszcie dobiegła końca, otwierała się szansa dotarcia do informacji zza przeciwnej strony barykady.
Żona mu to wybaczy, nie raz i nie dwa puszczała go na reporterską tułaczkę po galaktyce. Wyjaśni jej, że tego potrzebuje, by domknąć karierę przysłowiową kropką nad i. Nie powinno być z tym żadnych problemów.
Milo jeszcze przez chwilę się namyślał, ale w gruncie rzeczy już podjął decyzję.
Postanowił rozwiązać zagadkę Bastionu.
Łowca nagród
**********
Błękitnoskóry Twi’lek obejrzał się za siebie nerwowo, szybko wklepał kod i wcisnął się do środka, zanim jeszcze rozsuwane drzwi otworzyły się do końca. Odetchnął z ulgą dopiero, gdy zamknęły się z powrotem z cichym sykiem. Nie czekał na niewiadomo co zrzucił z siebie przemoczony płaszcz, wyciągnął z kieszeni holokartę i zasunął zardzewiałe rolety pokoiku wynajętego w tanim, rozpadającym się moteliku na skraju gwiezdnego portu.
Teraz miało się okazać, czy kilka tysięcy kredytów i tygodnie podchodów pośród mętów na oślizgłej Nal Hutta miały się opłacić. Ze zdenerwowania mało nie upuścił karty, chcąc ją czym prędzej włożyć do holoprojektora. Usiadł na skraju skrzypiącego, plastalowego krzesła i wbił wzrok w błękitnawą mgiełkę obrazu, która po chwili się ustabilizowała.
— Jestem na miejscu — popłynął z głośniczka ochrypły męski głos. — To moje trzecie podejście. W dwóch poprzednich przygotowałem się na wszystko, co mnie tu będzie czekać. Czas na zejście.
Hologram — proste, nienajlepszej jakości nagranie z hełmu niejakiego Heldena, mało znanego łowcy nagród z Zewnętrznych Rubieży — pokazywał wyrwę w murze tajemniczej konstrukcji na wietrznej i niezwykle ponurej planecie o czerwonawym niebie. Obraz wkrótce się przesunął; łowca wkroczył do wnętrza budowli. Przez kilka minut hologram składał się jedynie z szumów, trzasków, odgłosów szurania butów po podłodze i strumienia ostrego światła przebijającego się przez całun ciemności.
— Za tymi wrotami — powiedział szeptem Helden, gdy światło rozbiło się o wielkie płyty misternie zdobionego, bez wątpienia starożytnego metalu — czekają strażnicy. Wszystko może się wydarzyć.
Twi’lekowi mocniej zabiło serce. Przesunął się z krzesłem o kilka centymetrów bliżej. Prawie dotykał nosem obrazu z projektora.
— Ładunki przygotowane. Odpalam.
Na chwilę hologram przeistoczył się w błękitną chmurę. Przez kilka sekund nie działo się nic — a może i wszystko, bo gdy już zaczęło się coś dziać, to Milo nie wiedział, na czym skupić wzrok.
Z obłoku pierwsze wyłoniły się blasterowe błyskawice. W rękach łowcy pojawił się karabin blasterowy wypluwający z siebie czerwone wiązki energii przez wyrwane siłą eksplozją wrota. Milo lekko się skrzywił na tę dewastację starożytnych cudów architektury, ale nie byłby to pierwszy raz, gdy ktoś z żądzy zysku niszczył dziedzictwo kulturowe galaktyki — zwłaszcza, gdy nikt nie mógł być tego świadkiem.
Helden wpadł do pomieszczenia tak długiego i wysokiego, że holokamera nie mogła go ogarnąć. W środku roiło się od… czegoś. Dopóki Milo nie zatrzymał nagrania w momencie, gdy łowca zbliżył się do swoich przeciwników, nie wiedział, co to takiego. Przez chwilę wydawało mu się, że patrzy na monstrualne czworonożne pająki, ale bliższy rzut oka ujawnił, że są to w istocie pudełkowate droidy bojowe z działkiem laserowym i jakiegoś rodzaju wyrzutnią; odgłosy walki sugerowały, że mogły być miotaczami ognia.
Starcie z antycznymi droidami powoli gasło — stare, nie wiadomo jak zdezelowane maszyny nie mogły dotrzymać kroku istocie ludzkiej w zaawansowanej zbroi, używającej całego zestawu śmiercionośnych narzędzi destrukcji. Bitwę skończył zręcznie rzucony granat jonowy, który objął jonowymi błyskawicami ostatnie trzy pająkowate droidy.
Łowca przez kilka sekund zbierał siły; zdawało się, że odczepił uszkodzony element pancerza. Nawet mimo wieku maszyn, walka mogła się skończyć dużo mniej przyjemnie. Fakt, że Helden przeszedł przez wszystko relatywnie suchą nogą był świadectwem jego ponadprzeciętnych zdolności.
— Długo na to czekałem.
Hologram ukazał kolejne wrota, mniejsze, ale nieporównanie misterniej wykończone, bez zabrudzeń, bruzd i uszkodzeń, nie licząc osmalonego śladu po zabłąkanej blasterowej wiązce. Wyglądały tak, jakby od wielu tysięcy lat, aż do dziś, nie dotknęła ich żadna ręka — co było nader prawdopodobne. Okryte rękawicami dłonie Heldena zaczęły gorączkowo zakładać kolejne ładunki wybuchowe, niewielkie, ale zapewne potężne.
Milo z napięciem czekał na finał nagrania. Eksplozja, zgodnie z założeniami, rozerwała przepięknie wykonane wrota na drobne kawałki, by ujawnić wnętrze pomieszczenia. Na hologramie było widać jedynie niebieski dym. Helden mówił podekscytowanym głosem:
— Jestem już przy skarbcu. Bastion… Bastion! — krzyknął. — Nareszcie skarb będzie mój. Tysiące sztabek aurodium, miliardy kredy… Nie. Nie, nie, nie! Nie-e!
Z głośniczka holoprojektora dobiegł Twi’leka rozedrgany ryk rozpaczy. Milo zobaczył jego powód — pokryte szczątkami pomieszczenie-skarbiec było kompletnie puste.
Nagranie rozbłysło, odbłysło i zgasło.
Milo zapadł się w krześle i jęknął. Jednocześnie jednak poczuł wielką ulgę. Bieganie za bezwartościowym hologramem uwidoczniło mu, że ewidentnie poszedł złą drogą. Drogą młodzieńca z holokamerą, którym już przecież nie był.
Postanowił zmienić taktykę. Czas było zabrać się za to, co wypadało robić Twi’lekom w jego wieku. Dostojnym przeprowadzaniem wywiadów.
Uśmiechnął się i energicznie wstał z krzesła.
Agentka
**********
Trzask mikrofonu.
— Dziękuję, że zechciała się pani ze mną spotkać w tej sprawie, pani pułkownik.
— To żaden problem. Jestem szczęśliwa, że po tylu latach mogę się wreszcie podzielić tą historią. Od czego chce pan zacząć?
— Jak w każdej dobrej historii, najlepiej od początku.
— Dobrze powiedziane, panie Dejan. Sprawa Bastionu wypłynęła blisko rok przed bitwą o Hoth. W tamtym czasie byłam dopiero panią porucznik, świeżo po szkoleniu. Oficer prowadzący naszej komórki wywiadowczej natknął się na Bastion w dwóch różnych rozszyfrowanych komunikatach imperialnych. Ponieważ nie wiedzieliśmy, co to takiego i nie ustalono dla niego wysokiego priorytetu, przydzielono ją mnie.
— Czy miała pani podejrzenia, czym może być Bastion?
— Czymś dużym. Objętościowo, mam na myśli. Jakiegoś rodzaju przesyłką, może nową superbronią lub prototypem niewielkiego statku bądź niezwykle zaawansowanej technologii. W ten sposób interpretowałam imperialne komunikaty. Gdy po raz trzeci padła ta nazwa i została przypisana do konkretnego miejsca, przyszedł czas na wykonanie ruchu z naszej strony. Otrzymałam misję infiltracji specjalnego imperialnego konwoju, który przewoził Bastion. Nazywaliśmy go specjalnym, ponieważ była to w rzeczywistości flota statków cywilnych, transportowych i okrętów wojennych pod wspólnym dowództwem wielkiego moffa Lyncha Hausera, który „oblatywał swoje włości” w Nadsektorze Dustig.
— Mówi pani o Wielkiej Białej Flocie, prawda?
— Oczywiście, musiał pan o tym słyszeć. Propagandowy majstersztyk Imperatora: wysłać flotę okrętów, by w erze buntu i dysydentów pokazać pełną potęgę Imperium. Wielka Biała Flota przez pół roku odwiedzała najważniejsze planety relatywnie nieznanego nadsektora; relatywnie, bo wystarczy spojrzeć na mapę galaktyki, by dostrzec doskonale znane Naboo.
— Była pani jedyną agentką Sojuszu we flocie?
— Nie, oczywiście, że nie. Każda tego rodzaju operacja Imperium wymagała naszej uwagi, ale tylko ja zajmowałam się Bastionem. Żeby mieć łatwy dostęp do wszystkich statków, udawałam pilotkę promu zaopatrzeniowego „Panceva V”, imperialnego transportera części zamiennych dla floty. Niezbyt chwalebna praca, swoją drogą. Miało to działać na prostej zasadzie: słyszę komunikat o Bastionie, wchodzę do akcji. Tyle, że nic w tej sprawie nie było proste.
— W jakim sensie?
— Za pierwszym razem trafiłam na pokład Niszczyciela Gwiezdnego typu Victory i o mało nie wpadłam w ręce Imperialnych. Komunikat mówił o przenosinach Bastionu na inny okręt lub statek. I rzeczywiście przenosiny się odbyły. Dokładnie w tej samej chwili, gdy wlatywałem do środka hangaru niszczyciela. Plus był taki, że wykluczyłam obiekty większe niż ładownia promu szturmowego ATR-6. Jak tylko wyrwałam się przepytującemu mnie oficerowi, popędziłam z powrotem do swojego promu i w ostatniej chwili wyśledziłam ATR, jak dokuje przy liniowcu pasażerskim „Klejnot Bonadanu”. Nie wiedziałam, co jest grane, ale musiałam się tam dostać. Zaczął się długi pościg. To było całkowite wariactwo.
— Nikt nie nabrał podejrzeń, czemu lata pani w taki dziwny sposób?
— Zaraz to wyjaśnię, panie Dejan. Doleciałam do „Klejnotu”, wysiadłam, przebiegłam się po korytarzach i patrzę: szturmowcy wracają na prom. Ja biegiem za nimi, znowu zostaję zatrzymana przez kogoś, mówię coś o pomyłce, a gdy wracam do hangaru, szturmowców już nie ma. I tak za każdym razem. W ciągu tego jednego dnia Bastion przemieścił się dziesięć razy. Byłam wykończona. Co gorsza, historia powtarzała się w każdym kolejnym systemie gwiezdnym. Na szczęście już wiedziałam, że ściganie ATR-6 mijało się z celem. Zamiast tego udało mi się dostać do nagrań z holokamer paru statków cywilnych i odkryłam coś, co pomogło mi zawęzić parametry poszukiwań.
— Dowiedziała się pani, czym jest Bastion?
— Tak i nie. Dowiedziałam się, że mieści się w elektronotatniku noszonym przez imperialnego oficera w randze pułkownika. Oficer ten przemierzał całą długość statku, podłączał się w kilku miejscach do systemu komputerowego i następnie wracał na prom. Bastion był programem lub wirusem. Udało mi się później, za grube kredyty, nająć slicera, by przeczesał jeden z tych systemów, ale niczego nie udało mu się znaleźć. Program był tak zaawansowany, że nie dało się go wykryć. Przynajmniej tak to wyglądało.
— Co pani zrobiła z tą wiedzą?
— Przekazałam wyżej. To było ponad mój poziom wiedzy technicznej. Tyle, że pół dnia później, jak już się przygotowywałam do opuszczenia Wielkiej Białej Floty i ostatni raz przewijałam zapisy z holonagrań, zorientowałam się, że przez cały czas byłam w ogromnym błędzie.
— W błędzie?
— W błędzie. Bastion nie był żadnym wirusem. Bastion nie znajdował się nawet na elektronotatniku. Bastion był człowiekiem.
— Człowiekiem?
— Tak. Agentem takim jak ja, który bawił się ze mną w felinxa i rodusa. W czasie, gdy ja ganiałam bezsensu po całym statku, on wynurzał się z tylnego włazu promu i przemykał do bocznego wyjścia z hangaru. Zazwyczaj nie wracał na prom. Imperialni wiedzieli, że Sojusz ma swoich agentów we flocie i bezlitośnie to wykorzystali. Celowo doszło do przecieku o Bastionie. Pułkownik z tajemniczym elektronotatnikiem był jedynie przynętą na moje oczy. Bastion, jakkolwiek brzmiało jego prawdziwe imię, wodził za nos prawie wszystkich rebelianckich szpiegów. Pojawiał się to na jednym statku, to na drugim, krzyżował szyki naszych agentów, jednocześnie pozostając w całkowitym ukryciu. Był przebiegły, tajemniczy i perfidny.
— Co pani zrobiła?
— Oczywiście powiadomiłam o wszystkim centralę. Niestety, już było pozamiatane. Dopiero po powrocie, kilka lat później, będąc kapitanem, dowiedziałam się, że zdekonspirował pięć z siedmiu osób, które prowadziły wówczas operacje w Nadsektorze Dustig, flocie i przy samym wielkim moffie Hauserze. Nigdy więcej się z Bastionem nie zetknęliśmy, ani go nie zidentyfikowaliśmy. To była jedna z największych porażek Wywiadu Sojuszu. Do dziś wszystkie osoby biorące udział w tej akcji rozpamiętują ją z wielkim zażenowaniem. Ja opowiadam panu o tym tylko dlatego, że pańska reputacja w branży jest krystalicznie czysta. Nigdy nie powierzyłabym tej historii komukolwiek innemu. Mam nadzieję, że wykorzysta pan to, co panu powiedziałam, jak najlepiej.
— Dziękuję za zaufanie i za rozmowę. Postaram się pani nie zawieść, pani pułkownik.
Trzask mikrofonu.
Drugi oficer
**********
— „I raz jeszcze prosto w wyłom”. Pamiętam te słowa, jakby padły wczoraj. Wypowiedziane z krzywym uśmieszkiem, z błyskiem w oku, z tą zawadiacką nonszalancją. Niech mnie pan źle nie zrozumie — zreflektował się rozmówca Milo Dejana. — Kapitan Rannex nie był szalony, ani głupi, na co mogłoby wskazywać wiele osób, które nigdy go nie znały, ale o nim słyszały. Zawsze troszczył się o swoją załogę. Miał po prostu ten brzydki zwyczaj, że ciągnęło go do tajemnicy i przygody.
— Ale wracając do opowieści. — Ai’de Lorean wygładził niewidoczną zmarszczkę na idealnie wyprasowanym mundurze komandora Imperialnej Marynarki. Pozwolił sobie na drobny łyk stymkafu. — Jak tylko turbolasery „Nienawiści” rozpyliły centralną stację łańcucha obronnego, rozpętało się piekło. Cała moc poszła w silniki podświetlne, tarcze i działa jonowe. Turbolasery wygasiliśmy. Wiedzieliśmy, że zautomatyzowany system jest zaprojektowany przeciwko zmasowanemu atakowi pełnej gwiezdnej floty, dlatego nie potrzebowaliśmy niczego więcej.
— To było piękne! — podniecił się Lorean. — Wszędzie widzieliśmy rozbłyski energii, cała przestrzeń była przetkana zielonymi, czerwonymi i niebieskimi nitkami energii. Stacje orbitalne ładowały w nas wszystko, co miały: turbolasery, ciężkie i lekkie, rakiety udarowe, torpedy protonowe, pułapki magnetyczne. A my płynęliśmy do przodu! Wyobraża to pan sobie? — Komandor aż się podniósł z ekscytacji swoją opowieścią. — Samotny Niszczyciel Gwiezdny typu Imperial II przedzierający się przez całą sieć obronną tajnej stoczni wojennej, żłobiący sobie drogę wśród stacji i po kolei wyłączający je precyzyjnie oddanymi strzałami z dział jonowych? Nikt nigdy tego wcześniej nie próbował!
— Nie wiem, czemu Imperium nagle opuściło Rothanę. Jakby w jednym momencie wszyscy się wynieśli, ale zapomnieli zabrać swoich zabawek. — Ai’de Lorean usiadł, uspokoił się i zadumał. — Owszem, w stoczni pozostały Golany od I do V, platformy serii XQ i NovaPeak, nie wspominając o pułapkach, minach i łańcuchach energetycznych, ale nic poza automatycznymi systemami defensywnymi. Kapitan Rannex sądził, i z perspektywy czasu to chyba ma sens, że okręty wojenne, załogi techniczne i personel odwołał Odrodzony Palpatine i ściągnął na Byss. Czemu wszystko to nie zostało zniszczone, by nie wpadło w ręce Rebeliantów, można się tylko domyślać. Może stocznie miało chronić to, że tylko Imperium znało tajne szlaki nadprzestrzenne na Rothanę? — Na ustach Loreana wykwitł sardoniczny uśmiech. — Ktoś nie wziął pod uwagę, że po śmierci Imperatora wszyscy rzucą się do swoich gardeł, próbując wyciąć dla siebie choćby skrawek Imperium. Kapitan Rannex był tylko jednym z wielu, którzy spróbowali, ale miał za sobą lojalnych ludzi i zmysł taktyczny, jakich mało. I pomysł.
— Odbijam od głównego tematu. Salwy zautomatyzowanych stacji poważnie nadwyrężyły tarcze „Nienawiści”. Na mostku robiło się nerwowo. Wystarczyło spojrzeć dookoła, na stanowiska załogi. Co drugi oficer pocił się jak w saunie, większość nie panowała nad swoimi tikami. — Lorean pochylił się do tyłu w swoim fotelu i uśmiechnął ciepło na kolejne wspomnienie. — Kapitan wiedział, co robi. Byliśmy zbyt szybcy i manewrowi dla automatów. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale nasze półtora kilometra jakoś nie dało się tak łatwo trafić. Przebiliśmy się przez wyrwę, a następnie poza zasięg uzbrojenia stoczni. Tam czekał na nas „Bastion”.
— Wspaniały widok, dokładnie tak, jak nam powiedziano, jak tego oczekiwaliśmy od miesięcy. Na orbicie błękitno-białej Rothany wisiał lśniący Gwiezdny Pancernik typu Assertor II, pierwszy z linii drednotów, które miały wszystko to, co najlepszy z tak zwanych superniszczycieli, minus setki tysięcy usterek. „Bastion”. Zwyczajnie tam wisiał, jakby na nas czekał. — Komandor pokręcił głową. — Jeśli rzeczywiście zarządzono ewakuację do Głębokiego Jądra, to czemu pozostawiono „Bastion”?
— Wtedy o tym nie myśleliśmy — podjął Lorean opowieść po krótkiej przerwie. — „Bastion” miał być naszą przepustką do chwały. Punktem zaczepienia i przyciągania dla innych, okrętem flagowym i symbolem potęgi dla Rannexa, jak „Żelazna Pięść” dla Zsinja, „Agresor” dla wielkiego admirała Grungera, czy „Żniwiarz” wielkiego moffa Kaine’a. Na pokładzie „Nienawiści” mieliśmy dodatkowych kilkadziesiąt tysięcy ludzi tylko czekających, by się przesiąść na „Bastion”. I wtedy nam właśnie uciekł.
— Skoczył w nadprzestrzeń dosłownie przed naszymi oczami — w głosie Ai’de Lorealna dało się słyszeć gorycz. — Rannex trzeźwo myślał i od razu wyciągnęliśmy trajektorię lotu uciekiniera. Ścigaliśmy go przez pół znanej galaktyki, Zewnętrzne Rubieże, Dziką Przestrzeń, nawet kawałek Nieznanych Regionów, aż w końcu załoga podniosła bunt. Nigdy później nie widzieliśmy „Bastionu”. Nikt nigdy więcej go nie ujrzał. W tej chwili wiadomo nam, że nie dołączył do żadnej z imperialnych flot ani nie został przechwycony przez obcych z Nieznanych Regionów. Piętnastokilometrowy kolos rozpłynął się w powietrzu. Czy raczej w gwiazdach. Tak jakby nigdy nie istniał.
— Być może wciąż gdzieś tam tkwi pośród gwiazd — westchnął komandor. Wypił do końca stymkaf. — Kapitan Rannex nigdy nie przestał go szukać. Pewnego dnia wyruszył na pokładzie promu w nieznanym kierunku i to był ostatni raz, jak ktokolwiek go widział. Podobnie jak „Bastion”, jego marzenie, zniknął na zawsze. Szkoda. Wielka szkoda.
Bibliotekarz
**********
Jestem już zmęczony. Od czterdziestu lat gonię po całej galaktyce. Straciłem oszczędności życia, nigdy nie założyłem rodziny, dorabiam jako archiwista na Coruscańskim Uniwersytecie Techniki Uniwersalnej, ale w najbliższym czasie pewnie mnie zwolnią z powodu wieku. I na co to wszystko? Na nic! Zmarnowane życie…
Zaczęło się tak, jak się zwykle zaczyna. Ktoś o tym wspomniał. Podrążyłem, poszukałem i fascynacja niewiadomo kiedy przerodziła się w hobby, a potem w obsesję. W ciągu czterech dekad przeszukałem wszystkie archiwa, spotkałem wszystkich ludzi z tym związanych, byłem wszędzie tam, gdzie mogłem dotrzeć. Wątpię, by istniał większy ode mnie ekspert od tego, co sam nazwałem „bastionologią”. Zabawne określenie. Kwintesencja wszystkiego, co jest w tym śmieszne i zarazem żałosne. Jak mogłem być tak ślepy?
Nieważne. Przez lata nasłuchałem się dziesiątek teorii, czym w ogóle jest Bastion. Ile istot w galaktyce, tyle pomysłów na Bastion. Gwiezdny pancernik, droid astromechaniczny, superszpieg wywiadu, antyczny sejf pełen sztabek aurodium, uniwersalne panaceum na wszystkie choroby, planety-twierdze… Aż ciężko to zliczyć i posegregować. Pan na pewno słyszał już wszystko i zbadał każdy trop, podobnie jak ja. Całkiem możliwe, że niechcący przetarłem panu szlak.
Kluczowe pytanie brzmi: dlaczego każdy sądził, że Bastion jest czymś innym? To proste. Lata dezinformacji, lata przywłaszczania sobie miana „Bastion” przez przeróżne istoty żądne sławy i kredytów bądź czegoś zgoła odwrotnego — zatarcia informacji, zakrycia kłamstwa.
Imperium Galaktyczne osiągnęło w tym wielkim oszustwie perfekcję. Wykorzystało nazwę „Bastion” na dziesiątki sposobów. Raz sprawiło, że najlepszy agent Imperium był mylony z wirusem komputerowym, innym razem nadało taki kryptonim prototypowemu gwiezdnemu okrętowi, a teraz nazwa ta kojarzy się oczywiście z kodowym określeniem ruchomej stolicy Resztek Imperium i siedziby Rady Moffów. Żaden w tym przypadek, że Bastion to Bastion.
Innymi słowy wszystkie historie, które pan słyszał w ciągu ostatnich kilku miesięcy, były prawdziwe — z pewnego punktu widzenia.
Prawdziwy Bastion istnieje. Lub nie. W tej chwili to bez znaczenia. Bo dla każdego Bastion to coś innego. Skarb. Marzenie. Wizja. Iluzja. Kłamstwo.
Ale ponieważ każda legenda ma swój początek, jestem pewien, że pierwowzór Bastionu gdzieś tam jest, w odległym zakątku galaktyki, albo ukryty na naszych oczach. Przez czterdzieści lat próbowałem go znaleźć. Nie udało mi się. Jestem już zbyt zmęczony i zrezygnowany, by kontynuować. Może panu się uda. Choć nie radzę już dalej szukać. Szkoda sił, kredytów. Szkoda życia, tym bardziej, że panu nie zostało go już aż tak wiele.
Nie mam już nic więcej do powiedzenia.
19 lat po zniszczeniu pierwszej Gwiazdy Śmierci
Siedem miesięcy po podpisaniu Traktatu Pellaeon-Gavrisom
**********
Po wyjściu od archiwisty-poszukiwacza Milo Dejan był przygnębiony. Nie dlatego, że nie mógł napisać artykułu o Bastionie; oj, nie, materiałów miał dość na dwa, trzy znakomite teksty. Przygnębiała go myśl, że to już koniec jego podróży. Nie odkrył zagadki. Nie miał już żadnych nowych śladów i poszlak do wyśledzenia. Myślał, że jest blisko, ale to był zwykły sen; słowa archiwisty potwierdziły to aż za dobitnie.
Zaćwierkał komunikator. Odruchowo go odebrał, nie sprawdzając na wyświetlaczu, kto chce się z nim skontaktować.
— Słyszałem, że interesuje się pan Bastionem — rozbrzmiał nieznajomy, głęboki głos. — Domyślam się, że chciałby pan poznać rozwiązanie tej zagadki.
— Owszem — powiedział ostrożnie Milo, czując dziwne mrowienie w swoich lekku. — Mogę wiedzieć, z kim mam przyjemność?
— Naturalnie. Admirał Floty Obronnej Nowej Republiki, Iago Teret, do usług.
Milo mało się nie zakrztusił. Admirał Nowej Republiki?! — Proszę mi wybaczyć sceptycyzm, ale słyszałem podobne słowa już wiele razy. Poza tym, co może pan wiedzieć na ten temat, czego już nie wiem?
Jego rozmówca roześmiał się.
— Nie jestem admirałem od urodzenia. To jest pan zainteresowany, czy nie? Możemy się spotkać choćby teraz.
Holoreporter zerknął na swój chronometr i wydał z siebie ciche westchnienie.
— W porządku. Poproszę o adres.
Pół godziny później stanął pod drzwiami sporego apartamentu w wieżowcu mieszkalnym pięknego dystryktu położonego kilkanaście kilometrów od ścisłego centrum Coruscant. Musiał przyznać, że była to miła odmiana po ciasnym mieszkanku archiwisty, które mieściło się w głębi pogrążonego w mroku, ponurego megabloku.
Przywitał go mężczyzna wysoki i chudy jak antyczna Iglica Shawken, który, sądząc po zmarszczkach, mógłby być jego rówieśnikiem. Miał na sobie cywilne ubranie, ale nawet ślepiec zauważyłby, że nosi je z pewną sztywnością charakterystyczną dla osób, które spędzają cały dzień w mundurze. Nie mogło być wątpliwości, kogo ma przed sobą Twi’lek.
— Milo Dejan, Milestone HoloNews.
— Iago Teret, Nowa Republika. — Admirał z uśmiechem uścisnął wyciągniętą dłoń. — Zapraszam do środka.
Gdy grzecznościom stała się zadość, a obaj siedzieli w wygodnych fotelach z lekkimi drinkami w rękach, uwaga Milo była już wyostrzona do granic możliwości.
— Historia Bastionu jest bardzo prosta — zaczął admirał. — Jest tak banalna, że nie nada się do pańskiego artykułu. Dowiedziałem się o pańskim śledztwie kilka miesięcy temu i wiedziałem, że utknie pan w bagnie po spotkaniu z naszym „bastionologiem”. Że dowie się, że Bastionem był droid, okręt, skarb, agent i tym podobne. I że nie dowie się pan tylko jednego: jak powstała ta historia. Wbrew pozorom, nie jest wcale stara.
— Skąd pan ją zna?
— To ja ją stworzyłem — zaśmiał się Teret. — Ona już istniała, jednak nie miała imienia. Częścią szkolenia oficera sił Departamentu Sprawiedliwości Republiki, do którego wstąpiłem parę lat przed Wojnami Klonów, był kilkutygodniowy obóz treningowy na planecie o niesprzyjających warunkach klimatycznych. Jej nazwy nie pamiętam. Pewnego dnia zapuściłem się daleko, bardzo daleko od obozu i w górach natrafiłem na wejście do mocno podniszczonego budynku. Teraz już wiem, że skonstruowali go ludzie z jednego ze statków wielopokoleniowych, które przemierzały gwiazdy przed nastaniem Republiki i ery hipernapędu. Znalazłem tam pewien artefakt. Nie mogłem go zabrać z powrotem do obozu, ale udało mi się go schować w kasecie próżniowej pod zwałem skał. Wiele lat później wróciłem na tę planetę i odzyskałem artefakt.
Oficer podniósł się z fotela. Nic nie mówiąc, podszedł do regału ze starannie ułożonymi holodyskami i wyjął jeden z nich. W metalowym pudełku nie znajdował się jednak nośnik danych — przynajmniej nie taki, jaki powinien w nim być. Teret wyciągnął ze środka mały, przestarzały datadysk i podłużny, poszarpany przedmiot.
Milo poczuł dziwną suchość w ustach. Na przedmiocie widniał mocno wyblakły ślad napisu „BASTION”.
— To jest prawdziwy Bastion. Licząca sobie może i trzydzieści tysięcy lat metalowa płytka, którą wyciągnąłem z budynku. Datadysk zawiera wszystko to, do czego była przyczepiona płytka.
— Nie rozumiem…
— Bastion był antycznym superkomputerem — wyjaśnił admirał. — Dzisiaj uznalibyśmy jego moc obliczeniową za śmieszną, bo pospolity komunikator mógłby wykonać więcej operacji, niż on, ale w tamtej epoce musiał być wart więcej, niż niejedna gwiezdna fregata. Na datadysku jest cała zawartość pamięci tego superkomputera. Wiedza znajdująca się na nim jest bezcenna dla badaczy, choć wątpię, by ktokolwiek zapłacił za nią choćby dziesięć kredytów, nie wiedząc wcześniej, że pochodzi sprzed trzydziestu tysiącleci.
— Dlaczego nigdy nie podzielił się pan z nikim ze swoim odkryciem? — spytał Milo, wpatrując się jak zahipnotyzowany w starą tabliczkę. Jak tak mała rzecz mogłaby być powodem tak wielu problemów, plotek, niezwykłych historii i złamanych istnień?
— Ależ podzieliłem się. Anonimowo wysłałem wszystko z datadysku na jeden z coruscańskich uniwersytetów. Może pan sobie wyobrazić mój uśmiech, jak kilka tygodni później usłyszałem o wspaniałych odkryciach z epoki pre-republikańskiej. To ja podsunąłem Arenowi Ederlesiemu, a znaliśmy się dosłownie z podwórka, że był kiedyś taki artefakt, który nazywał się „Bastion”. To był tylko rzucony na odczepnego żart, ale żart zaraz obrócił się w najprawdziwszą prawdę, bo ktoś światły zauważył, że BA-5T1, odpowiednio wypowiedziane, brzmi identycznie jak „Bastion”. Później w przypływie radosnej twórczości Imperium zawłaszczyło sobie Bastion dla siebie. Sprytne, nie powiem. — Admirał prychnął. — A ja przez te wszystkie lata milczałem. Nie zdradziłem prawdziwej tajemnicy Bastionu. Czym naprawdę jest. Aż do dziś.
— Dlaczego? Dlaczego powierza ją pan mnie?
— Bo tak jak ja, wie pan, że dobra tajemnica to tajemnica, która nigdy nie zostanie rozwiązana. Napisze pan swój artykuł, ale nie powie ani słówka z tego, co tutaj mówiliśmy.
— Skąd pan wie, że tego nie zrobię?
— Ponieważ pana o to poproszę. I ponieważ, nawet gdyby chciał pan złamać przyrzeczenie, w co bardzo wątpię, nie ma pan żadnego dowodu, że cokolwiek, co przed chwilą powiedziałem, jest prawdą.
Milo Dejan w duchu przyznał mu rację. Nikt nie potrzebował zakończenia tej historii. Wystarczyło, że toczyła się zgodnie ze swoim rytmem — nierozwiązana, tajemnicza, pobudzająca wyobraźnię. Historia Bastionu niczego więcej nie potrzebowała.
On także niczego więcej nie potrzebował. Żałował, że artykuł, który napisze, nie stanie się jego największym osiągnięciem, ale po prawdzie takiego osiągnięcia nie potrzebował. Miał udaną karierę, świetne życie, kilka branżowych nagród na koncie i perspektywę dostatniej emerytury u boku kochającej go żony.
Holoreporter uśmiechnął się i uścisnął dłoń oficera.
— W takim razie wypijmy za tajemnicę Bastion, panie admirale — powiedział.
— Iago, dajmy spokój „panom”. Jesteśmy już w takim wieku, że szkoda życia na mówienie sobie per „pan”.
Milo roześmiał się. Mógł się założyć, że szybko się ze sobą zaprzyjaźnią.
Obaj podnieśli niedokończone drinki.
— Za Bastion!