W Ataku klonów Mace Windu, dyskutując z kanclerzem Palpatine’em ewentualną ingerencję Starego Zakonu Jedi w możliwy konflikt między Republiką a Separatystami, stwierdza, że rycerze nie są żołnierzami, a strażnikami pokoju. Przez wiele dzieł przewija się jak mantra, że w doktrynie Jedi każde życie było cenne i trzeba było je szanować, do przemocy uciekając się tylko w konieczności obrony. Przypominając sobie historię Zakonu od samego jego początku do czasów coraz późniejszych, zacząłem się zastanawiać. Czy aby na pewno? Czy przy całej mej miłości do tego ugrupowania nie będę zmuszony przyznać, że niestety, ale hasło to było jedną, wielką fikcją? Czy Jedi Starego Zakonu nie byli po prostu kolejną, nieoficjalną i elitarną jednostką Armii Republiki? Ot, takimi ninja w kosmosie?
Zacznijmy od samych początków Zakonu. Pominę tu kompletny zalążek działalności oraz Zakon Je’daii, twór protoplastów Jedi. Począwszy od stuletniej Wojny Tiońskiej ok. 24 tysiące przed wydarzeniami Nowej nadziei, Jedi odrzucili skupienie wyłącznie na kontemplacji ścieżek Mocy. W dobie zagrożenia, w obliczu którego znajdowała się Republika, Jedi stawali zawsze po jej stronie. Najpierw, by utrzymać przymierze z Republiką, Jedi zakładali „twierdze” na niektórych planetach, by móc ustabilizować napiętą sytuację między obywatelami Republiki a Tionem, a także wspierać lokalne floty chroniące poszczególne systemy, które miały zastąpić scentralizowaną flotyllę galaktyczną. Do swego upadku, stary Zakon w okresach pokoju starał się, poprzez liczne zadania zlecane swym członkom, utrzymać spokój w Galaktyce i łagodzić spory, które się zdarzały w licznych miejscach.
Kolejne wojny stawiały po przeciwnej stronie szańca Mrocznych Jedi oraz Sithów, którzy swą potęgę zawdzięczali byłym członkom Zakonu Jedi, wygnanym za praktykowanie zakazanych technik Mocy. Po Wielkiej Wojnie z Sithami, ostatniej z nich, osłabiony Zakon dowiedział się o kolejnym konflikcie, który nadchodził wielkimi krokami: Wojnach Mandaloriańskich. Początkowo, mistrzowie nie chcieli angażować się w następną walkę. Uznali, że w dobie kryzysu potrzebne jest szukanie mniej brutalnego wyjścia. Widząc jednak, jak Mandalorianie zajmują kolejne światy, za nic mając próby dyplomatycznego zakończenia działań militarnych, grupa młodych Jedi zbuntowała się. Wzięli udział w starciach, w których po raz pierwszy nie mieli żadnych użytkowników Mocy po drugiej stronie barykady.
Do czasu Wojen Klonów, Jedi angażowali się w kilka ogólnogalaktycznych wojen z Sithami. W czasach Wojen Klonów Jedi stanęli na czele armii – armii żywych istot, które choć miały osłabioną wolę, miały swoje uczucia, upodobania i potrzeby. Właśnie ten ostatni konflikt zmusił mnie do refleksji.
Przede wszystkim: co to znaczy utrzymać pokój? Jak rzecze stara łacińska sentencja Wegecjusza – „Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny”, więc udział w wojnie czasem może być nieuchronny. Czy było tak w wypadku Zakonu i jego chęci utrzymania równowagi? W wypadku wojen, w których Republika była w defensywie – jak najbardziej. Pierwszy międzygwiezdny konflikt, w który uwikłał się Zakon, był w końcu zapoczątkowany przez obcą siłę, a po jego zakończeniu Jedi wraz z Republiką zawarli układ, który miał na celu utrzymanie pokoju w Galaktyce. Kolejne wojny? Póki była zaangażowana w nie siła, która dążyła do zastąpienia Republiki swym własnym porządkiem (czy raczej reżimem) oraz, w wypadku walk, w których dowodzili użytkownicy Ciemnej Strony, ich zaangażowanie może być uzasadnione. W końcu jak inaczej zakończyć wojnę z silnym, zdeterminowanym i bezwzględnym agresorem, jak nie pokonując go w starciu? Jak inaczej skończyć taki konflikt niż pomóc odeprzeć inwazję?
Co jeśli chodzi o konfrontacje niejako „cywilne”. Zacznę od Wojen Mandaloriańskich i kończącej je bitwy o Malachor V. W wypadku tego starcia, wojna skończyła się, ale w wyniku użycia generatora cienia masy, ogromne straty odniosły nie tylko flota Republiki i Mandalorian, ale również sama planeta, której cała fauna i flora, wszyscy mieszkańcy stracili życie. Ogromne straty zmusiły najeźdźców do kapitulacji.
Czy była to decyzja godna strażników pokoju, zgodna z zasadami wpisanymi w księgi Jedi? Zdecydowanie nie. Zasadzka z użyciem superbroni, nad zamieszkałą planetą i poświęcaniem własnej floty? Nie dało się zastosować tej pułapki w inny, mniej krwawy sposób? Bądź przeprowadzić nawet dłuższą i kosztującą więcej wysiłku kampanię, ale za to uwikłac w nią mniej cywili? Rozumiem decyzję rady Jedi o wykluczeniu Meetry Surik z Zakonu za tę decyzję. Ale czy Wygnana nie miała racji z punktu widzenia militarnego? W wojnie często trzeba podejmować decyzje, w wyniku których, by żyć mogły miliony, zginą tysiące, wielu generałów postawionych przed szansą tak błyskawicznego skończenia konfliktu skorzystałoby z niej. Ale gdzie tu szacunek dla każdego życia, chęć ochrony każdej istoty na identycznych zasadach? W tym wypadku, by łatwiej zachować pokój, część Zakonu zdradziła te ideały, myśląc jak armia, nie tak, jak głoszą ideały Jedi.
Jeśli chodzi z kolei o udział Jedi w Wojnach Klonów. Do samej interwencji za bardzo przyczepić się nie można. W końcu krótko po blokadzie Naboo wiadomo było, że w rozpętanie wojny uwikłany jest Zakon Sithów. Poza tym, jak pamiętamy, po tysiącu lat pokoju, Republika sama w sobie nie miała armii z prawdziwego zdarzenia, Jedi byli jedyną linią obrony. Później armia się pojawiła. Była złożona ze sztucznie wyhodowanych istot rozumnych, wyhodowanych tylko po to, by polec w imię Republiki. Jedi bez większego wahania rzucili się w wir wydarzeń, przejmując kontrolę nad armią właśnie takich istot. I w tym momencie strażnicy pokoju nie tylko bardzo wyraźnie stali się żołnierzami (nie był to pierwszy raz, jak pamiętamy m.in. z KoTOR czy TOR), ale i dowodzili walkami tych, których jedynym (jak się wtedy wydawało) celem miało być polec za Galaktykę. Czy Jedi nie oddalili się wtedy przypadkiem od swej pierwotnej doktryny, stając się w swych ostatnich dniach po prostu żołnierzami, których od ich towarzyszy walki różniła jedynie broń oraz zdolność posługiwania się Mocą?
Nie da się jednym zdaniem odpowiedzieć na pytanie postawione na wstępie. Z jednej strony, uduchowiony i pacyfistyczny, zakon miał wyraźne zacięcie militarne, szkoląc swych członków także w sztuce fechtunku i strategicznego myślenia na polu bitwy. Z drugiej strony, w wypadku Wojen Klonów, jaki mieli inny wybór? Walczyć samodzielnie, prowadząc operacje obok Armii Republiki? Efektywność takich operacji ze względu na specyfikę wyszkolenia Jedi byłaby ograniczona, a zagrożenie, jakie stanowili związani z Ciemną Stroną separatyści, niezaprzeczalne dla żadnego z członków Starego Zakonu. Są więc tą armią czy nie? Nie. Czy są organizacją paramilitarną, której cele wyjątkowo często pokrywały się z celami Republiki, która wyznawała szereg ideałów, które w trudnych czasach trzeba było zamieść pod dywan? Raczej tak. Czy nazwałbym to wszystko hipokryzją podobnie, jak uczynił to kiedyś Jedi Nadiru Radena? Nie. Po prostu niedopasowaniem wyznawanych idei do rzeczywistości, w której mieli pecha się znaleźć. A czasem w celu osiągnięcia wyższego celu trzeba działać wbrew sobie. A jeśli ktoś jest strażnikiem pokoju, wyjątkowo często musi podejmować makiaweliczne decyzje. Także dotyczące wyruszenia na front.